Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Teksty

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Ważne Tematy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pon 18:41, 18 Wrz 2006    Temat postu: Teksty

Postanawiam założyć temat w którym proszę was jak i obliguję siebie do zamieszczania tutaj tekstów dotyczących nas i Boga. Chce aby tu znajdowały się teksty które my odkryliśmy dla siebie i chcemy aby odkryli je inni. Aby też tak jak w nas samych coś zmieniły, coś poruszyły, żeby poruszyły i zmieniły coś w innych. Żebyśmy mogli razem poznawać, razem rozumieć.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pon 18:43, 18 Wrz 2006    Temat postu:

Co tam będę zamieszczał we fragmentach w innym temacie, jak mogę utworzyć osobny temat i zamieścić tutaj całość Wink

Moim zdaniem niesamowite kazanie, niesamowity tekst. Polecam!!!

Kazanie na Noc Miłosierdzia

Chciałem wam powiedzieć, że Chrystus mnie kocha. Właśnie, że Chrystus mnie kocha, to wam chciałem dzisiaj powiedzieć. Bardzo długo na Niego czekałem. Wiecie, największą męką księdza jest taka męka, że odprawia Mszę i tak do końca nie wie czy Chrystus go kocha. To, że jest powołany, że został wyświęcony to jeszcze jakby mało, bo człowiek chce być kochany. Człowiek tęskni do miłości, do wielkiej miłości.
Do mnie Jezus Chrystus przyszedł po wielu latach, przyszedł w tamtym roku w Wielki Piątek. I to chciałbym wam też dzisiaj powiedzieć, że On przychodzi, i że jest, bo bardzo nas kocha. Ja dawniej takich słów nie mówiłem, i może już więcej nie powiem, ale wiem, że muszę wam to dzisiaj powiedzieć, kiedy wiele serc czeka, i może jest bardzo smutnych i bardzo zgnębionych. Może wśród nas są ludzie, którzy mają powołanie, a nie doświadczyli jeszcze Jezusa Chrystusa.
Ten Jezus Chrystus, który przyszedł do mnie, to był Chrystus łagodny, cichy, bardzo delikatny i wrażliwy. Ja uważałem, że mówić o Miłości to jest nieprzyzwoicie, że mówić o tak bardzo intymnych sprawach jest jak gdyby obnażyć swoją duszę, ale wy nie jesteście mi obcy więc... Chociaż muszę powiedzieć, że człowiek odczuwa jakiś taki wstyd, jakby wyszarpywał siebie takie własne. Ale to nie jest moje, to jest Jezusa i to także wasza własność. Chrystus was bardzo kocha niezależnie od tego co sobie myślicie, co sobie uważacie, niezależnie od tego czy cenicie siebie, czy sobą pogardzacie. To naprawdę nie jest takie ważne dla Chrystusa. I to nie jest byle jaka miłość, i to nie jest sentymentalizm, to nie jest coś, co kiedyś tam minie. To już na całą wieczność jest. Jak Chrystus kogoś przygarnie, to na zawsze. Musicie w to uwierzyć. Ja was bardzo proszę, żebyście w to uwierzyli.
To prawda, że trzeba na Niego czekać. I to długo trzeba na niego czekać, ale nie mówcie, że Pan się opóźnia, bo On czekał tyle tysięcy lat na nas. To jest przecież prawdą, że Jezus czekał na nas. Jakie to piękne, że Kościół zwrócił na to uwagę. Jak dzisiaj przeglądałem Leona Wielkiego, Wilhelma z Owerny, to tam aż się roi od takiego usprawiedliwiania Boga. Ci pisarze, ci ojcowie mówią, że Bóg czekał na ciebie, Bóg czekał, aż dojrzejesz, bo chce, abyś przyjął to wszystko, co ci chce ofiarować, jako ktoś dojrzały, jako ktoś piękny, kto to potrafi podjąć, nie z przymusu, ale z wolnej woli, z wolności! On tego bardzo pragnie. Wilhelm tak pisze:

Czy można wymagać czegoś od dziecka? Czy można wymagać czegoś od małej rośliny? Czy można wymagać czegoś od zwierzątka, które jeszcze nie osiągnęło wzrostu należnemu właśnie temu stworzeniu?

Mówi, że nie można. Trzeba poczekać. Bóg czeka. Czy myślicie, że Bóg nie tęsknił za wami? Czy myślicie, że Bóg był tak absolutnie wypełniony miłością, że już nie potrzebował niczego? Nie jest tak. Zobaczcie ile czekał Pan na was. To prawda, ale powiecie: „tysiąc lat w oczach Bożych jest jak wczorajszy dzień”. Ale w miłości nie sprawdza się to wcale. Jak Bóg kocha, to dla niego tysiąc lat jest tysiącem lat, wiek jest wiekiem. Tak jest miłość przeżywana, tak jest przeżywane każde rozstanie. Bo gdyby tak Bóg nie przeżywał, to Jezus Chrystus nie wypowiadałby takich słów, że przyszedł rzucić ogień na ziemię, i że bardzo pragnie, aby ogień ten zapłonął. Skoro Bóg nie tęskni, to po co takie słowa, przez Ewangelistów określane, jako „jęk Jezusa”? Tak jest w oryginale. Rozumiecie co to znaczy.
My jesteśmy zbyt wygładzeni. Ta nasza Biblia jest wygładzona, ona jest bardziej dynamiczna, bardziej w głąb, bardziej ludzka, bardziej... namiętna, nie taka zwykła osłuchana. Jezus woła: „Bardzo pragnę, aby zapłoną ogień, nawet nie wiecie jak pragnę”. Dlaczego Chrystus tak się śpieszy do śmierci? Dlatego, że nas kocha, dlatego, że nas kocha... I zobaczcie, jakie to nasze mówienie o miłości jest słabe. Bo my mamy tylko dwa słowa: miłość i kochać. I nic więcej! I jak żeśmy się do tego przyzwyczaili, ale posługujmy się tymi słowami jak najczęściej. Powtarzajcie sobie: Bóg mnie Kocha! Bóg mnie Kocha! To jest nasze orędzie. To jest jedyne orędzie Kościoła. Nic więcej. Tutaj nie ma co filozofii uprawiać, to nie ma co się wymądrzać. To jest takie proste, takie zwykłe, ale żebyśmy tę miłość dochowali, żebyśmy jej nie zmarnowali, bo to jest coś strasznie kruchego. Miłości się nigdy nie ma. Na miłość się zawsze czeka, i trzeba ją chronić i nieść. I uważajcie na to, że jak do kogoś Jezus przyszedł, niech Go chroni, Go zachowuje.
Żeby miłość się rozwinęła, to musimy najpierw przebaczyć Jezusowi Chrystusowi. Naprawdę. Czytałem wam dzisiaj tekst mojego przyjaciela, czytałem wam tekst Maćka, i ten człowiek napisał tam, że spodziewamy się Zwycięzcy, a znajdujemy dziecko, że spodziewamy się Mesjasza, a znajdujemy przegranego. Trzeba mu przebaczyć te Jego sposoby dochodzenia, objawiania się. Nie trzeba mieć do niego pretensji, że On właśnie w ten sposób się objawia. On się tak objawia, to jest Jego miłość. Uszanujmy to, naprawdę uszanujmy. On się dostatecznie długo na nas wyczekał. l teraz powierzmy się Mu. Nie spodziewajmy się, że wyzwoli Izraela. Nie spodziewajmy się, że zwycięży. On będzie z tobą przegrywał. Po prostu będzie z tobą przegrywał. Nie zrobisz z nim żadnej kariery. Naprawdę. Zapytaj tych, którzy Mu służą. Czy oni cokolwiek osiągnęli? Nic nie osiągnęli, ale to jest bardzo piękne, bo to z Nim nie osiągnęli. On też nie wygrał. Jego zabili.
I tutaj pamiętajcie o Marii Magdalenie, to jest bardzo piękna kobieta. Kochała Pana, tak jak potrafi tylko kochać kobieta. Ona jak pies warowała, przy grobie Pana, i naprawdę kochała Go nadal, chociaż zginął. I wcale nie miała nadziei, że On kiedyś tam zmartwychwstanie. Ona kochała Go takim jakim jest, jakim był w danej chwili. A On był martwy. I nadal nazywała Go Panem. „Zabrali Pana” mówiła. Tak mówiła: „Zabrali Pana, nie wiesz gdzie Go położono? Zabrali Pana”. Dla niej On był Panem, chociaż On był martwy. Uczniowie odeszli. Niektórzy byli zgorszeni Jego śmiercią. Niektórzy mówili: „a myśmy się spodziewali”. A Maria mówiła: „Zabrali Pana. Zabrali mi Pana. Ja Go nadal kocham. Moja miłość jest tak wielka. Moja miłość jest tak piękna. To nic Panie, że zginąłeś. To nic Panie, że Cię zabito, i tak Cię kocham.”
I to jest wielkie przebaczenie Jezusowi Chrystusowi, i trzeba to zrobić, jeśli chce się kochać Pana, zachować miłość. Przebaczcie Mu, bo w was Jezus Chrystus to jest to, co w was złe. Jezus Chrystus to jest to czego się wstydzicie, czego się brzydzicie, czym pogardzacie. To jest Jezus Chrystus, bo On się z tym zjednoczył, i przyjmijcie siebie, przebaczcie Jezusowi Chrystusowi najpierw, a potem sobie. I od tego momentu zacznie się coś bardzo wielkiego. Pan wyłania się coraz bardziej z mroku. Bo jest bardzo stęskniony, bardzo kocha. Jak Mu przebaczysz, to On jeszcze bardziej wyjdzie, wyłoni się.
Bóg ma także pewien atrybut, który jest przez teologów niedoceniany, bo wiedza nadyma. A wiedza teologiczna bardzo nadyma. Ludziom się wydaje, że już wszystko wiedzą, że jak ksiądz powie ten atrybut, to popełni herezję. Ja tę herezję popełnię: Bóg jest nieśmiały. Dlatego pozostaje w mroku. Bóg jest nieśmiały. Jak mu przebaczysz, to On wyjdzie. Jak Mu przebaczysz, to On się ukarze w pełni. To On będzie z Tobą. Jaki będzie? Otóż będzie taki, jakiego ty sobie nie wyobrażałeś. Po pierwsze nigdy ciebie już nie opuści, nigdy ciebie już nie opuści. Jezus Chrystus zmartwychwstały ukazując się uczniom mówi, że od tej pory będzie wszystko na stałe. Leon pisał, że przedziwnie skrócił czas pozostawania w grobie, żeby zaradzić tęsknocie uczniów. Leon - taki matematyk. Mówimy „trzy dni w grobie”, a to nieprawda, bo nie ma trzech dni w grobie. Policzcie sobie. Jeden dzień tylko. Trochę piątku, sobota i trochę z niedzieli. I jakie to są trzy dni? Jak przedziwnie Bóg skrócił tę zwłokę, jak wspaniale wypełnił pisma, i jak wspaniale zaradził naszej tęsknocie. Leon matematyk. Może dlatego jest wielki, że to obliczył. Dla mnie dlatego jest wielki.
I słuchajcie, coraz bardziej się Pan objawia, coraz bardziej wychodzi z mroku. Coraz bardziej, bo my Go zapraszamy. On już teraz wie, że nie zostanie zdradzony. Bo myśmy uwierzyli Jego miłości. Uwierzyliśmy Jemu. Jak się pokazuje zmartwychwstały, to mówi: „Odtąd nie będzie już rozstań. Nie będziemy musieli się już żegnać. Nie będzie żadnych podziałów między ludźmi, że będzie miłość, że będzie doświadczanie tej miłości. I że jest to możliwe, bo zmartwychwstałem, bo zwyciężyła miłość. I że będzie utrwalona, uwielbiona moja służba - wam.” Wyobraźcie sobie, co to za religia, gdzie Bóg służy człowiekowi. To Bóg służy człowiekowi. To Bóg przygotowuje śniadania dla człowieka. To Bóg umywa nogi uczniom. To On zapowiedział, że tak samo będzie w niebie, w Królestwie Bożym. „Ja przepaszę się, i będę wam usługiwał” - to jest ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, jakie rzeczy przygotował Pan. Nie wiemy co przygotował. To On nam będzie usługiwał. Czyż to nie jest piękne?
I zmartwychwstały, który ukazuje się uczniom prosi jeść. Chce się z nimi spotkać. Spotyka każdego po imieniu. To chce nam właśnie powiedzieć, że to już jest na stałe, to już jest do końca, że to jest rzeczywiste. Dlatego dotykamy już tak do końca, i to jest piękne. No bo my się nie będziemy musieli żegnać, my się nie będziemy musieli rozstawać. Nie będziemy na dwóch końcach kuli ziemskiej, tylko będziemy razem. Czy to nie jest piękne?
Już na koniec wam powiem, że skoro taki Jezus Chrystus się ukazał, z mroku wyszedł, to Kościół, Kościół powinien odrzucić Pastorał, Kościół powinien odrzucić Mitrę, Kościół powinien odrzucić szaty, Kościół powinien oduczyć się kroczyć, Kościół powinien wysiąść z tego co jest wygodne i lśniące, Kościół powinien przestać zachowywać się teatralnie, Kościół powinien biec na spotkanie Pana. Ooo... my tego nie robimy. Bo my jesteśmy poważni, my jesteśmy strasznie poważni. Mamy wszystko opracowane, każdy krok jest opracowany, każdy gest jest opracowany. Zabito w nas spontaniczność, wstydzimy się spontaniczności. A pierwszy papież biegł do Pana, do grobu biegł. Biegł, a potem rzucił się w fale, nagi. Ludzie drodzy! Gdybyśmy się tak zachowywali, no to by nam uwierzyli, że my Go kochamy. To nie było by tylko takie, że nam nakazano, naprawdę by tak było! To musi być żywe, albo w ogóle niech nie będzie... Naprawdę.
Z doświadczenia Pana musi być głoszenie. Z mroku wyszedł. Głoś Go takiego jakiego Go zobaczyłeś i biegnij na jego spotkanie, i wydaj się niepoważny. Bo Pan wcale nie jest poważny. Bo jak Dawid tańczył przed Panem, to córka Saula nim wzgardziła, bo nie tak się powinien zachować król. No... Jak się ma zachować król, który widzi Pana? Jak się ma zachować chrześcijanin, który widzi Pana? Tak najprościej - niech biegiem, niech się rzuci w fale. Im mniej jest wśród nas przyzwoitych, takich do końca. Jednego koloratka ściska, drugiego pas, drugi z samochodu nie może wyjść. I jak tu biec? Ale i tych weźmy. Niech biegną! Niech się wydadzą niepoważni. Niech spadnie z nas ten cały kokon. Trzeba się narodzić jeszcze raz! Ojca Tomasza w Szwecji posądzono, że zielonoświątkowiec, gdyby nie to, że dominikanin. Bo była radość. Ludzie drodzy. To znaczy, że katolik nie może się cieszyć? Nie może się cieszyć? Może się cieszyć. Czy Jezusa nie może głosić bliskiego? Może głosić bliskiego. Czy Jezus Chrystus do katolika nie przyjdzie? Przyjdzie, nie jesteśmy od macochy. A tu jest rzeczywiście i tu nas kocha bardzo.
Trzeba nam trochę takiej duchowości małej Tereski. Oj... jak dominikanin mówi o małej Teresce, to nie dobrze. A trzeba o niej mówić. No... trzeba. To znaczy, ona mówiła tak: „nawet Panie Jezu jakby się okazało, że to co przygotowałeś to jest takie małe, i mniejsze niż ja się spodziewałam, to ja bym i tak udawała, że to wszystko było takie wspaniałe, i że to Ci się tak bardzo udało”. No może w takiej duchowości wzrastajmy. Naprawdę pod spodem w każdym z nas jest wielka tęsknota miłości, jest wielka nadzieja, jest wielkie pragnienie. I po co te gorsety? Po co to wszystko? Głośmy Pana zmartwychwstałego.
Alleluja!!!

Michał Zioło OCSO (najpierw był dominikaninem, teraz jest trapistą)
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gabi




Dołączył: 19 Kwi 2006
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: z głębi duszy

PostWysłany: Pią 18:14, 22 Wrz 2006    Temat postu:

Zioło rulezz Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Wto 14:24, 26 Wrz 2006    Temat postu:

Kolejny tekst... tym razem krótki...

O pracy duszpasterskiej wśród dzieci z autyzmem.
o. Michał Zioło OP

Dlaczego nie Eucharystia w przedszkolu, na dywanie, na siedząco, wśród kwiatów, świec i dzieci, które może nie rozumieją, co się dzieje? Jest to taka prosta forma pokazania, że Jezus jest w każdym, najprostsza forma. Eucharystia jest dla dzieci, ale jest również dla opiekunów i dla nas czymś bardzo ważnym. Przede wszystkim takim powtarzaniem, że JEZUS JEST. W każdym z nas, w każdej sytuacji, w każdym dziecku. I wierzymy w jego moc. Jest to bardzo ważne, że również w leczeniu wiara w moc Jezusa istotna, nie na zasadzie dotknięcia czarodziejskiej różdżki, ale umacniania rodziców. W przemianie naszych oczu, w przemianie całego społeczeństwa, które jest niestety jeszcze wciąż jednym zbiorowym widzem, nie dzieli losu tych najsłabszych.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pią 16:36, 20 Paź 2006    Temat postu:

Pascha miłosierdzia

Za chwilę zamkną się drzwi za wiekiem XX, a ludzie zasiądą do podsumowań. Ileż encyklopedii otrzymamy, relacji, rachunków, wspomnień... Napisze ktoś, że był to czas wielkich nadziei i rozczarowań, wojen i długich okresów pokoju, aspiracji wspólnot i bezwzględnej likwidacji wspólnot, które przetrwały tysiąclecia, że był to czas panowania Ziemi Jałowej i Ziemi Ulro, powolnego przepoczwarzania się człowieka w „człowieka bez właściwości”, wiek zwierza-Państwa, bezradności języka, który utracił krzepkość i zdolność opisu ludzkiej krzywdy, zamkniętej teraz w abstrakcyjne cyfry.
Gdzieś pod spodem zdarzeń naszego wieku pulsowało to „coś” - jakby obrzydzenie stworzeniem - i rodziło niecierpliwość. Niecierpliwość naprawy innych i siebie, wykreowania czegoś, czym mógłbym się rozkoszować już za życia, i głupim zdawał się poeta, który ośmielił się napisać: „wolno moje owieczki, wolno postępujcie...”. A metoda eliminacji leżała pod ręką, a zaraz obok likwidacja. Gdzieś pod spodem pulsowało obrzydzenie - nie tylko inaczej myślącymi, wiary innej i zwyczaju, ale wprost człowiekiem, dlatego że jest człowiekiem. Obrzydzenie arystokratyczne, które mściło się na świecie wycofując człowieka z „poświęcenia” do „prywatności”, i to prostackie - upokorzonego tyrana, który w młodości przegrywał w skata.
Żyją w historii takie teksty, które oparły się obrzydzeniu i w ukryciu modelują wciąż ludzkie serca według wzoru biblijnego: „jak było na początku”, gdyż Zmartwychwstały, którego nie krępuje ni czas, ni przestrzeń, mocno je przeniknął swoją Ewangelią i ślad zostawił. Ten ślad Zmartwychwstałego to udzielanie wszystkim i wszystkiemu Miłosierdzia. Tak pragnął Jego cierpliwy Ojciec, który nie chce śmierci, zemsty, zatracenia. Odwołam się do jednego z nich, który i dziś jest aktualny - może jak nigdy od czasu swojego powstania w VI wieku p. n. Chr. Reguła św. Benedykta - bo to ona właśnie leży przede mną - odzywa się znaczącym, twardym nakazem: „Szanować wszystkich ludzi” (RB 4,8). Skoro Bóg rozjaśnił ziemię porankiem Zmartwychwstania, nie ma już więcej skreślonych z listy, marginesu, kloaki i odrzutów rodzaju ludzkiego, getta i zon specjalnej czujności. Czyż inaczej woła Matka Teresa? „Być niechcianym to najgorsza choroba. Wszyscy ludzie są tacy sami, wszyscy pragną miłości”. Wszyscy ludzie są tacy sami... Fakt, pozostaną zawsze ofiary i oprawcy, ale czy tego chcemy czy nie, Bóg i tych ostatnich postanowił ocalić. Coś jednak wzdraga się w człowieku. Jak więc zachowując wierność orędziu Zmartwychwstania, podjąć tę drogę Miłosierdzia? Może tak jak współczesny nam męczennik z Tibhirine Christian de Cherge, który swoim współbraciom zakazał nazywać terrorystami... terrorystów z Islamskiej Grupy Zbrojnej. Mówili więc o nich „Bracia z gór”. Naiwny - ktoś powie - rozzuchwalający zło. On jednak z uporem mówił do serca - nie apelował do funkcji, szarży, krwawej przeszłości, grzechu. Mówi Benedykt o przełożonym wspólnoty: „Niech zawsze miłosierdziu daje pierwszeństwo przed sądem. Niechaj nienawidzi wad, a miłuje braci (RB 64). Czyż można żyć inaczej, skoro sam Stwórca okazuje przez Zmartwychwstanie respekt, szacunek, porażającą atencję swojemu stworzeniu.
Za Zmartwychwstałym udzielać miłosierdzia rzeczom i światu. Przedmioty i „wszystko” nakazuje szanować Benedykt, jak gdyby to były naczynia święte z ołtarza (RB 31, 10). Gdyż to one właśnie, przeszkadzając naszym idealnym rozumowym konstrukcjom, zawadzając i odsyłając do pytania o sens istnienia tak przecież kruchego i tak często bolesnego piękna (chociażby pamiątki po ukochanej osobie), o sens istnienia w ogóle - cierpliwie uczą nas naszego przeznaczenia: zamieszkania w Domu Trwałym na wieki w przywróconym Bożym podobieństwie. „Aby naśladować Boga - pisał Michael Novak - trzeba oprzeć się skłonności do perfekcji i nauczyć się rozpoznawać dobro w rzeczach skromnych, które inni odrzucają i lekceważą. Ironia losu polega na tym, że Bóg jest doskonały w taki właśnie sposób...”
Przeciw obrzydzeniu przyjąć Miłosierdzie nad samym sobą. Kiedy osaczyły nas złe obrazy z przeszłości, obecna nędza, lęk przed tajemniczymi ciemnościami w naszym sercu. Znowu brzmi klarownie prawo z Reguły Benedykta: „Złe myśli przychodzące do serca natychmiast rozbijać o Chrystusa” (RB 4, 50). A jeśli - jak nam się zdaje - jest już za późno, kiedy dokonaliśmy wyboru i oto siedzimy na gruzach naszego życia? Jak człowiek z przejmującego symbolicznego wiersza Denise Levortov, który:
Siedzi przy łóżku
kobiety, którą zbił
opatruje jej rany
ostrożnie dotyka jej sińców.
Kałuża jej krwi na podłodze
czernieje
Zdziwiony, odkrywa, że teraz
zaczyna ją cenić
I boi się
Dlaczego przedtem nigdy nie widział, czym ona jest?
Co będzie, jeżeli przestanie oddychać
Tomasz niedowiarek, Tomasz popruty bólem, zatruty rozpaczą dotyka ran Zmartwychwstałego. W nim przecież dotyka siebie - jakby dziwiąc się realizmowi tej chwili i swojego gestu. Kiedy będzie za późno i jedyną drogą do umierającego serca będą nasze rany, Zmartwychwstały odnajdzie te szczeliny i odbędzie Paschę. Taki rachunek wystawia Benedykt i naszej epoce: „Nigdy nie trać ufności w miłosierdzie Boże” (RB 4, 74).
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 11:01, 28 Gru 2006    Temat postu:

Czy Bóg jest tylko dla wierzących?

Tomáš Halik

„Nie, to nie dla mnie - w tych książkach za dużo mówi się o Bogu, a ja jestem niewierząca” - stwierdza z gestem odmowy drobna piegowata studentka, której zaproponowałem, żeby przez chwilę poprzeglądała sobie książki leżące na moim stole, zanim skończę odpytywać jej kolegę. „Więc Pani naprawdę sądzi, że Bóg jest tylko dla wierzących?” - śmieję się i pozostawiam ją w niepewności, czy tylko tak żartowałem, czy też chciałem jej myśl przed egzaminem związać jakimś wyrafinowanym koanem.



Oba egzaminy dobiegły końca, a mimo to dziewczyna z zakłopotaniem obraca indeks w dłoniach i nie ma zamiaru odejść. „Księże profesorze, co Ksiądz miał na myśli mówiąc, że Bóg nie jest tylko dla wierzących?” „Tak mi się po prostu wypsnęło.” - przyznaję. Nagle jednak w jej zaczerwienionych oczach dostrzegam płomyczek dociekliwości, owo drogocenne światełko, któremu nauczyciel nie może pozwolić zgasnąć, jeśli chce być godzien swego powołania. Do końca moich konsultacji pozostaje jeszcze czterdzieści minut i nikt już nie stuka do drzwi. Proszę ją więc, żeby znowu usiadła. „Jeśli to Panią rzeczywiście tak bardzo interesuje, to wspólnie zrobimy następujący eksperyment. Proszę sobie wyobrazić, że zdanie to jest fragmentem jakiegoś bezpowrotnie zaginionego dzieła, i spróbujmy, najpierw Pani, potem ja, - nie, proszę nie protestować, sama Pani zaczęła - wymyślić kilka możliwych interpretacji. W końcu niejeden ateista zdaje tu egzamin z filozofii religii.” „Ale Ksiądz podobno twierdzi, że nie ma absolutnych ateistów?” „No widzi Pani, to mógłby być jakiś klucz do jednej z wielu interpretacji tego właśnie zdania. Niech Pani użyje tego klucza albo poszuka innego!”



„Powiedzmy, że także dla człowieka, który sam nie uważa siebie za wierzącego, może być Bóg ciekawy jako idea, która odegrała lub odgrywa ważną rolę w kulturze, w życiu i myśleniu innych ludzi. Albo: Bóg jako rzeczywistość istniejąca obiektywnie, niezależnie od tego, czy ludzie w nią wierzą, czy nie.” „Dobrze, to też może być przedmiotem analizy. Jakie są założenia obu tych twierdzeń? Albo cofnijmy się jeszcze trochę: co oba te twierdzenia, wynikające z całkowicie odmiennych światopoglądów, mają ze sobą wspólnego?” Ponieważ długo nie odpowiada, stawiam prowokacyjne pytanie: „Czy nie wydaje się Pani, że obydwa zdania umieszczają Boga w jakiejś przestrzeni, która wykracza poza sferę osobistej wiary? Dla ateisty, autora pierwszej opinii, Bóg istnieje jako idea tych drugich, do której on może mieć jedynie dostęp pośredni. Słów typu »pośredni«, »pośredniczenie« musimy tutaj używać ostrożnie, gdyż ateista, jeśli jest ateistą, musi wierzyć, że na idei Boga w myśli tych drugich cały, by tak rzec, łańcuch się kończy. Gdyby uznawał on bowiem, że idea Boga w myśli tych drugich może być czymś więcej niż tylko kulturowym artefaktem, że może odsyłać do jakiejś innej płaszczyzny rzeczywistości i być rozumiana jako, na przykład, świadectwo w pełnym tego słowa znaczeniu, »pośredniczące« w przybliżaniu owej rzeczywistości, którą Bóg stanowi, nie byłby wówczas żadnym ateistą. Dla nieco skostniałego w swym dogmatyzmie i zadufanego człowieka wierzącego Bóg w drugim przypadku także istnieje poza przestrzenią wiary. Słówka »także« używam tutaj w podwójnym sensie: Bóg istniej oczywiście także dla niego jako wierzącego. Rodzi się jednak pytanie, czy i na ile rozróżnia on sposób, w jaki Bóg istnieje dla niego a w jaki istnieje dla niewierzącego, który Bożej egzystencji nie jest świadom albo wręcz jej zaprzecza. W dodatku, przez słówko »także« chcę pokazać, że dostrzegam czy domyślam się podobieństw między tym, jak wedle wspomnianego człowieka wierzącego istnieje Bóg dla niewierzącego i jak wedle niewierzącego z pierwszego przykładu istnieje Bóg dla wierzącego.”



„Coś mi się to nie widzi!” - protestuje dziewczyna, a ja się cieszę, że iskierka zainteresowania w jej oczach bardzo mocno się już rozpaliła - „przecież ten niewierzący twierdzi, że Bóg realnie nie istnieje, że jest to tylko idea, albo raczej iluzja tych drugich, podczas gdy argument wierzącego jest akurat odwrotny: Bóg istnieje realnie, obiektywnie!” „Ja przecież nie twierdzę, że ich pozycje są tożsame, byłby to oczywisty nonsens; twierdzę jednak, że w określonym punkcie, który starałem się wskazać, pojawia się zaskakująca zbieżność. „Dobrze, ale czy można sobie wyobrazić jakąś inną pozycję, która byłaby różna od tych obu?” „Bardzo dobre pytanie. Być może czytała Pani niewielką książeczkę żydowskiego filozofa Martina Bubera Ja i Ty. Buber twierdzi, że jedyną autentyczną wypowiedzią o Bogu, jedyną prawdziwą mową żywej wiary, jest ta, która postrzega Boga jako Ty. Jeśli Bóg jest dla mnie rzeczywistością, która może mieć charakter »on, ono«, o której mogę mówić w sposób »niezaangażowany« jako o przedmiocie, wówczas nie jest to Bóg, tylko bożek. Z punktu widzenia głębokiej i żarliwej wiary Bubera jednakowo »na zewnątrz« w swoich relacjach wobec Boga są zarówno ateista, badający Boga jako relikt kultury wieków minionych, jak i metafizyk, dla którego Bóg jest Pierwszą Przyczyną, Najwyższym Bytem, summum bonum lub podobnym abstraktem, o którym można wprawdzie pisać podręczniki, ale do którego raczej dość trudno zwracać się po imieniu. Wielu teologów i filozofów chrześcijańskich, zwłaszcza tych, którzy byli pod wpływem egzystencjalizmu, pisało w drugiej połowie dwudziestego wieku podobnie.”



„Jeśli jednak podziela Ksiądz takie stanowisko, to z pewnością bliżej Księdzu do ateisty z pierwszego przykładu, czyli do mnie, niż do tego wierzącego, o którym była mowa, ponieważ nie wierzy Ksiądz w obiektywne istnienie Boga” - w głosie studentki słychać już mieszaninę zdumienia i radości. „Takie oczywiste to znowu nie jest” - protestuję. „Czuję się równie daleki wam obojgu. Ale też równie bliski: z pewnością mogę mówić o Bogu jako o wytworze kultury a zarazem jako wszechogarniającej rzeczywistości, tyle że najpierw musimy sobie wyjaśnić kilka spraw. Odłóżmy na bok pytanie, kim i czym jest Bóg, - i niech nam na chwilę wystarczy odpowiedź Tomasza z Akwinu, że o Bogu wiemy więcej, czym nie jest, niż, czym jest - w przeciwnym razie musielibyśmy zapuścić się w niezmierzone przestrzenie i wąwozy historii filozofii po odpowiedź, co znaczy istnieć i czym jest rzeczywistość obiektywna. Ponieważ znajdujemy się na gruncie Wydziału Filozoficznego w dwudziestym pierwszym wieku, więc mamy ten komfort lub dyskomfort, że najpierw musimy uzgodnić, w jakim paradygmacie myślowym, w jakim języku będziemy ze sobą rozmawiać.



Możemy, jak ta ciekawska uczennica z uroczej książki Gaardnera Świat Zofii albo jak studenci pewnego praskiego, arystotelesowsko-tomistycznego seminarium, przenieść się o kilka wieków wstecz, w dyskurs średniowiecznej metafizyki - i wtedy Bóg będzie po prostu ens realissimus, do którego przekonująco prowadzi »pięć dróg« świętego Tomasza i rację mają wierzący z naszego drugiego przykładu, czyli, że nie ma o czym dyskutować. Jeśli posuniemy się o kilka stuleci w stronę naszych czasów i przyjmiemy pozytywistyczno-scjentystyczny, późnonowożytny obraz świata, wtedy argumenty świętego Tomasza, które poruszają się w zupełnie innej sferze językowej, tracą swoją moc lub mówiąc dokładniej - nie przekonują człowieka o mentalności przyrodoznawczej a Bóg pozostaje wtedy tylko jako idea, którą - najczęściej z »subiektywnych«, a więc niezbyt ważnych - powodów wyznają jeszcze niektórzy ludzie. W dyskursie tym mieszczą się hipotezy Freuda, Durkheima i Marksa, dotyczące »prawdziwych« przyczyn powstania i przetrwania idei Boga. Choć to właśnie odkrycie podświadomości przez Freuda a w pewnym sensie także Marksowska teoria socjo-historycznego uwarunkowania naszych idei doprowadziły po latach, w psychologii głębi i w socjologii nauki do przezwyciężenia pozytywistyczno-materialistycznego horyzontu, włącznie z filozoficznymi przesłankami obu autorów.



Kiedy wraz z Nietzschem odważymy się przemyśleć ideę, której nikt przedtem tak radykalnie nie wyraził i nie przeżył, że cały »zachodni kanon« z ideą Boga jako pełnego sensu wszechświata, dobra i humanizmu jest tylko iluzją a świat jest rozżarzoną kulą zapadającą się w głębiny absurdu, wtedy Bóg staje się ideą martwą - jednak jej implikacja, »cień martwego Boga«, w postaci różnego rodzaju szlachetnych idei, a w efekcie także logiki i gramatyki naszego języka, będą nam towarzyszyć tak długo, dopóki nie nabierzemy odwagi, żeby naprawdę stać się »nihilistami« i przezwyciężyć, przekroczyć swoje człowieczeństwo niczym most ku nadczłowiekowi. Jeśli przyjmiemy reguły filozofii analitycznej, wówczas staniemy się w najlepszym razie świadkami »łagodnej śmierci Boga w języku«; samo słowo Bóg, podobnie jak inne nieweryfikowalne twierdzenia stracą po prostu swój sens i jako takie zostaną wyparte z naszej myśli. Albo też spotkamy się z Bogiem tylko w owej przestrzeni mistyki, o której - wedle Wittgensteina - nie da się mówić i dlatego trzeba o niej milczeć. Albo wraz z Heideggerem, który u Nietzschego dopatruje się destrukcji całej metafizycznej budowli Zachodu, możemy mieć nadzieję, że w czasach, gdy techniczne spojrzenie na świat uniemożliwi nam zrozumienie istoty bytu, w końcu, mimo wszystko, »jakiś bóg może nas zbawić«.



Tak więc: jeśli cała niełatwa droga przez ostatnie stulecia i współczesną myśl zachodnią do czegoś mi się przydała i nie traktowałem jej z naiwnością i wyniosłością niektórych podręczników, nadużywających imienia świętego Tomasza jako gąszczu pomyłek, to nie mogę lekkomyślnie mówić o »obiektywnym istnieniu« czegokolwiek, z istnieniem Boga włącznie. Słowo »jest« jest wieloznaczne. Przedmioty materialne »są« w taki sposób, że mamy je do dyspozycji, jak ten oto stół czy indeks w Pani ręce. Człowiek »jest« inaczej: wie o swojej egzystencji i ustosunkowuje się do niej w pytaniu, »ex-sistuje« w czasie, to znaczy wykracza poza chwilę obecną, niesie ze sobą w pamięci swoją przeszłość i w jakiś sposób »ma« już swoją przyszłość, w swoich nadziejach, obawach i planach. Ludzie »są« także w swoich relacjach, są razem i »mają się« wobec siebie inaczej, niż są wobec rzeczy, inaczej niż mają rzeczy, inaczej niż rzeczy są wobec siebie nawzajem: Pani ukochany, który być może jest daleko stąd, jest Pani bliższy niż wszystkie przedmioty, których może Pani teraz dotknąć, i jeśli rzeczywiście się kochacie, to »macie« się inaczej i głębiej, niż wtedy, gdy posiadacie rzeczy, którymi możecie - w odróżnieniu od ukochanej osoby - w pełni dysponować.”



A Bóg?” „Jeśli mówię, że Bóg »jest«, to tym słowem wyrażam coś innego, niż wtedy, gdy mówię o jakiejś rzeczy, a także, gdy mówię o istnieniu człowieka. W znaczeniu heideggerowskim - które w pewnym stopniu sparafrazowałem mówiąc o bycie rzeczy i bycie człowieka - »istnieje« tylko człowiek; rzeczy ani Bóg »nie istnieją« - ale są inaczej. W podobnym duchu wielki teolog dwudziestego wieku, Dietrich Bonhoeffer wypowiada nieco szokujące i po nietzscheańsku brzmiące zdanie, które jednak mieści się całkowicie w tradycji niemieckiej mistyki, a mianowicie, że »Gott, der gibt, gibt es nicht« - »Boga, który jest, nie ma«. Niektórzy teologowie utożsamiają pojęcie Boga z heideggerowskim pojęciem bytu: »bytu, który lubi się ukrywać«, a o którym w długiej tradycji zachodniej metafizyki coraz bardziej zapominaliśmy, ponieważ mówiliśmy o bycie tylko w związku z »bytem czegoś istniejącego«, i w ten sposób wskutek owej fascynacji światem bytów przedmiotowych straciliśmy z oczu i z myśli sam byt jako taki. Drogę do niego, powiada Heidegger, możemy odnaleźć w mowie, zwłaszcza w mowie poetów - a ja pozwolę sobie dodać: także w mowie mistyków, którzy wcale nie zapomnieli tak wiele z tego, co scholastycznej tradycji teologicznej z powodu samej namiętności racjonalnego klasyfikowania pojęć przeciekło przez palce.



Sam Heidegger jednak nie zgodziłby się z tego rodzaju utożsamianiem bytu i Boga; na podstawie jego dalekosiężnego milczenia o Bogu oraz nielicznych wypowiedzi na temat Boga, niektórzy zbyt pochopnie ukuli tezę o »ateistycznym egzystencjalizmie« Heideggera; ja natomiast przeciwnie - zarówno z tego co o Bogu mówi, a jeszcze bardziej z tego, jak o Bogu milczy, wnioskuję, że jego respekt wobec tajemnicy Boga był tak ogromny, iż w efekcie Bóg dla niego przerastał absolutnie wszystko, co może wypowiedzieć filozofia. On nie chciał tych dwu płaszczyzn nadmiernie - albo też zbyt pochopnie - ze sobą mieszać: jedna z jego uwag wskazuje, że bardziej cenił sobie wiarę, która, zgodnie z duchem św. Pawła, uważa filozofię za »głupstwo«, aniżeli wiarę, która nieustannie chce się podpierać rzekomo filozoficznymi »dowodami«. „A Bóg?” „Może się Pani spotkać z twierdzeniem, iż Bóg »jest w taki sposób, że ma wartość« - nasuwa się tu analogia do sposobu istnienia na przykład prawd matematycznych. Wittgenstein twierdził, że Bóg »jest w podobny sposób, jak cały świat” - w odróżnieniu od panteistów, którzy utożsamiają Boga i świat, czy deistów, którzy Boga i świat radykalnie od siebie oddzielają, ateistów, którzy Boga negują, i agnostyków, którym świat zasłania Boga do tego stopnia, że rezygnują z jakiejkolwiek wypowiedzi na Jego temat.” „Czy nie wydaje się Księdzu, że taki punkt widzenia a także podziw Księdza dla mistyki i teologii negatywnej zbliża się niebezpiecznie właśnie do agnostycyzmu?” „Z pewnością niektóre aspekty filozofowania, które by można nazwać agnostycznymi albo też faktycznie tak się nazywają - jak choćby filozofia analityczna oksfordzkiego znawcy tomizmu Antony Kenny’ego - wydają mi się uczciwe, i to zarówno wobec ograniczonego rozumu ludzkiego, który nie może wyrzec się pytań krytycznych, jak i wobec wielkości Tajemnicy, która nas nieskończenie przerasta.



Ten rodzaj filozofii religii jest mi bliski, ponieważ stanowi składnik filozoficznych dociekań wewnątrz paradygmatów, które w naszej epoce są żywe i zrozumiałe. Nie znaczy to, że opowiadam się za »agnostycyzmem« jako postawą religijną albo że chcę przez to zanegować sens teologii. Teologia, która świadomie porusza się w innym dyskursie, która jest hermeneutyką wiary i intelektualną refleksją nad tym, co chrześcijańska tradycja nazywa Objawieniem, a także pewien rodzaj religioznawstwa filozoficznego, skłaniającego się ku hermeneutyce zjawiska religii i filozoficznej interpretacji poszczególnych tradycji religijnych - to jeszcze coś innego. Między teologią a filozofią religii powinien przebiegać dialog, z poszanowaniem wszakże odmienności dyskursów i paradygmatów. Rzeczywiście obcy jest mi neotomizm czy próby ahistorycznej »philosophia perennis«, które z jakimiś naiwnie aroganckimi pretensjami do Filozofii z wielkiej litery, do monopolistycznego i jedynie słusznego ujęcia »problemu Boga« kopiują równie aroganckie i naiwne »podejście naukowe«. W końcu ten właśnie nowożytny - w filozofii i nauce już przezwyciężony - ideał naukowości owe »pobożne filozofie« połknęły w sposób bezkrytyczny, ponieważ z powodu takiej właśnie mentalności - zwłaszcza w wieku dziewiętnastym - chciały myślenie wiary uczynić konkurencyjnym. Wtedy im się to nie udało, a dziś już tego rodzaju zmagania nie mają sensu. Być może fakt, że kiedyś na praskim Wydziale Teologicznym zetknąłem się z neotomistycznymi »posiadaczami prawdy«, którzy myśleli i zachowywali się podobnie jak marksistowscy »posiadacze prawdy« na wydziałach w minionej epoce, miał swoje jeszcze głębsze niż czysto osobiste korzenie. Nie, nie potrafię w ich kategoriach myślowych wyrazić ani swego filozoficznego rozumienia świata, ani swojej wiary w Boga.”



„Czy mimo to mógłby Ksiądz wrócić do problemu, jak to jest z owym istnieniem Boga?” „Jak już mówiłem, rzeczy istnieją w taki sposób, że są do dyspozycji. To, co z pewnością możemy powiedzieć o istnieniu Boga - proszę się nie uśmiechać zbyt pochopnie - to fakt, że nie jest do dyspozycji. Pewien interesujący niemiecki filozof definiuje religię jako »kulturę naszego stosunku do tego, co niedysponowalne«. Bóg jest tym, co znajduje się radykalnie poza zasięgiem naszej manipulacji, włącznie z manipulacją pojęciową, myślową. Karl Rahner zaproponował kiedyś, żeby wyobrażenie »Boga na niebiosach« a nawet pojęcie Boga w ogóle, obarczone wieloma zbędnymi dodatkami, zostało zastąpione pojęciem »przyszłość« lub »absolutna przyszłość«, po to, byśmy nie mieszali jej z ową krótką relatywną przyszłością, która leży w zasięgu naszych kalendarzowych planów. »Niebo«, firmament znaczyły dla pierwotnego człowieka to, czego nie może dosięgnąć, co nie jest w jego dyspozycji, a jednak on sam jest na to bytowo skazany: gdyby się »niebo zamknęło« i nastała susza, lub przeciwnie, gdyby krainę zalała powódź, jego życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Czy czegoś podobnego nie przeżywamy w stosunku do przyszłości? Jest ona tym, czym w pełni nie dysponujemy - do jutrzejszego wieczora mogą się z nami dziać takie rzeczy, których teraz nie potrafimy sobie wyobrazić. A nie mieć przyszłości - znaczy to samo, co być martwym.”



„Jeśli Bóg oznacza inne słowo na określenie przyszłości, to rozumiem zdanie Księdza, że Bóg nie jest tylko dla wierzących.” „Muszę się mocno zastanowić, na ile mogę Pani przytaknąć, żeby nie wprowadzić Pani w błąd. Gdyby powiedziała Pani, że Bóg jest tylko innym słowem dla nazwania przyszłości, natychmiast bym zaprotestował. Określenia »tylko«, »nic innego niż«, pochodzące ze słownika pozytywistycznego redukcjonizmu, spowodowały, że nawet tak zdolni ludzie, jak na przykład Feuerbach czy Freud, którzy mnóstwo czasu poświęcili studiowaniu religii, stworzyli teorie, z którymi - właśnie ze względu na owo »nic innego niż« - nie sposób się zgodzić. „Czy zatem nie chciał Ksiądz powiedzieć, że słowo Bóg jest symbolem na oznaczenie przyszłości?” „Ani trochę więcej, ani trochę mniej, niż to, że słowo przyszłość jest oznaczeniem dla Boga.. Wskazuję na określoną analogię naszego stosunku do Boga i do przyszłości, która umożliwia użycie takiej metafory. Tego słowa, które wydaje się bliższe naszemu doświadczeniu, możemy użyć jako symbolu - to znaczy, że jest ono czymś, co wskazuje poza siebie i ponad siebie, a co dla nas jest tajemnicą. Pani oczywiście bliższe jest słowo przyszłość. Możliwe, że jestem już na świecie tak długo - i znacznie więcej niż Pani doświadczyłem przemian przyszłości w przeszłość - dlatego wiem, ile nieprzewidzianego i nieprzewidywalnego może skrywać w sobie przyszłość, i w związku z tym, paradoksalnie, bardziej niż Pani odbieram przyszłość jako tajemnicę; jeśli mogę być nieelegancko ironiczny, jedna z iluzji młodego wieku polega na tym, że młody człowiek sądzi, iż ma w swoim ręku klucze do przyszłości.”



„I Bóg jest Księdzu znany bardziej jako tajemnica?” „Wie Pani, przed wielu, wielu laty powiedziała mi pewna bardzo stara, choć zdumiewająco młoda duchem zakonnica: Im jestem starsza, tym głębsze mam przekonanie, że Bóg z jednej strony jest mi coraz bliższy, a z drugiej - coraz odleglejszy. Wtedy jej nie zrozumiałem; dzisiaj mam wrażenie, że wiem, co miała na myśli: Człowiek wierzący w ciągu swego życia przechodzi przez podwójne doświadczenie, mówiąc filozoficznie, Bożej immanencji, i Bożej transcendencji, Jego bliskości i oddalenia. Co wcale jedno drugiego nie wyklucza.” W tym momencie wkraczam na zbyt osobiste tory, więc patrzę na zegarek, którego wskazówki oznajmiają bliski koniec konsultacji. Dziewczyna jednak tego nie dostrzega i pyta dalej; czyżby więc jej początkowy, tak energicznie deklarowany brak zainteresowania rozmową o Bogu był tylko kokieteryjną prowokacją? Ta gra jej się wyraźnie podoba: „Czy mógłby mi Ksiądz teraz zaproponować jakieś szersze wyjaśnienie zdania, że Bóg nie jest tylko dla wierzących?”



„Przyjmijmy że autor tego stwierdzenia uważa, za Paulem Tillichem, iż Bóg nie jest tylko jakąś istotą na szczycie piramidy bytu, ale jest samą głębia rzeczywistości. Ktoś, kto traktuje życie w taki sposób, że pozostaje tylko na jego powierzchni, ten, wedle Tillicha, jest ateistą, kto zaś ma świadomość głębi, ten wie o Bogu, choćby na określenie owej głębi używał innego słowa. Istnieją właściwie dwie tradycje, dwie linie myślenia o Bogu; arystotelesowko-tomistyczna, dla której Bóg jest »Najwyższym Bytem«, i platońsko-augustyńska, dla której Bóg jest podstawą bytu, którego wszyscy już dotykamy, niezależnie od tego, co na ten temat produkuje nasz rozum, ową głębią naszego istnienia, którą Augustyn zgodnie z tradycją platońską określa jako memoria, pamięć. Nie ma tu oczywiście na myśli pamięci w znaczeniu współczesnej psychologii, lecz ten wymiar naszego bytu, którym (w sposób tajemniczy) połączeni jesteśmy z »archetypami«, prawzorami rzeczy, które znajdują się w Bożej myśli. Gdybyśmy tę Augustynową »pamięć« mieli przyrównać do czegoś ze współczesnej psychologii, byłaby to zapewne koncepcja »zbiorowej podświadomości« Junga. Tillich powiada, że klasyczne twierdzenie ateizmu: Bóg nie istnieje, możliwe jest wyłącznie w modelu arystotelesowsko-tomistycznym, gdzie Bóg jest »bytem«; w tym drugim bliższy jest Heideggerowskiemu pojmowaniu bycia, a zaprzeczanie takiemu byciu (istnieniu) to contradictio in adiecto.



„Czy jednak tak wszechogarniające pojęcie Boga nie pozostaje w sprzeczności z pojęciem Boga jako osoby, które - przynajmniej ja tak uważam - dla chrześcijan jest czymś fundamentalnym? Czy znajdujemy się więc jeszcze na gruncie chrześcijaństwa?” „No, przede wszystkim, chciałbym zwrócić uwagę, że jesteśmy tu na gruncie Wydziału Filozoficznego, co określa kierunek naszej dyskusji, którą prowadzimy. Jeśli jednak interesuje Panią »chrześcijańskie pojęcie Boga«, to nie może się Pani opierać wyłącznie na katechizmie i popularnej literaturze religijnej, ale powinna Pani sięgnąć głębiej do historii teologii i filozofii. Pojęcie »osoby« na oznaczenie Boga jest także tylko symbolem, zapożyczonym nawet ze starogreckiej terminologii teatralnej, gdzie oznaczało »maskę« - która pozwalała rozróżniać role, »tożsamości«, które w ciągu wieczora brał na siebie jeden aktor. W teologii znaczy to przede wszystkim, że Bóg nie jest żadnym amorficznym »ono« - lub też, wracając do Heideggera, »ono się«. Bóg wiary chrześcijańskiej jest Kimś, kto »mówi« i do kogo można się bezpośrednio zwracać. Zachód nie potrafił dla tego czegoś - najwyższego, specyficznego, najszlachetniejszego - znaleźć lepszej analogii niż osoba. Ale jeśli zapomnimy, że chodzi o analogię, będziemy nadal tkwili w prymitywnym, »antropomorficznym« myśleniu, z którego już nawet Grecy się naśmiewali: Gdyby konie czciły boga, na pewno wyobrażałyby go sobie jako konia.



Nie, nie mam zamiaru powtarzać z nią całej historii myśli religijnej i filozofowania o Bogu, ale chcę coś jeszcze dodać: „Jest rzeczą ciekawą, jak chrześcijańskie pojmowanie Boga, wyrosłe z kręgu kultury hebrajskiej, z hebrajskiej Biblii, gdzie pojmowanie Boga jest znacznie barwniejsze i bardziej pluralistyczne, niż się zazwyczaj uważa, zrosło się z terminologią filozofii greckiej. Przecież już samo greckie określenie Boga, theos,, nie było pierwotnie podmiotem, lecz predykatem (właściwością) - nie mówiło o czymś, czym to jest, ale jakie to jest. Typowe dla takiego podejścia zdanie znajdujemy w jednej z tragedii Eurypidesa: »O bogowie! Aliści bóg (theos) jest wtedy, gdy poznajemy swoich ukochanych!« Albo w łacińskiej wersji u Pliniusza: »Dla człowieka bogiem jest pomagać drugiemu człowiekowi.« Jest to w końcu bardzo bliskie wyrazowi zachwytu, który zadomowił się w naszym pokoleniu: »To jest boskie!« Bóg jest dla Greków czymś dynamicznym, czymś, co się dzieje. Wydaje się wręcz, że także dokładniejszy przekład owego hebrajskiego jhwh, za którego pośrednictwem Bóg przedstawił się Mojżeszowi, a które Septuaginta tłumaczy na grecki za pomocą pojęcia bytu - egó eimi ho ón-, znaczy »Działa« lub »Będzie działać«. W przypowieściach Jezusa Bóg występuje jako Ojciec bądź król, który czasami zachowuje się bardzo nieoczekiwanie przełamując wyobrażenia religijnych ekspertów, którzy - jako znawcy prawa - są przede wszystkim ekspertami od problemów sprawiedliwości; daje pierwszeństwo synowi marnotrawnemu przed wiernym i posłusznym, a robotnikowi pracującemu przez ostatnie dwie godziny daje tyle samo co temu, który harował od rana.



„Mimo to teologia chrześcijańska potrafi stworzyć z tej różnobarwnej mozaiki jedno monolityczne wyobrażenie Boga - w wielu aspektach odmienne od wyobrażeń w innych religiach - i pewnie Ksiądz miał na myśli takie właśnie wyobrażenie, mówiąc, że Bóg jest nie tylko dla wierzących” - stwierdza dziewczyna naruszając delikatnie reguły gry.



W porządku, ponieważ i tak upłynęło już więcej czasu, niż planowałem,, postanawiam „odkryć karty”: „Wyobrażenia o Bogu są z pewnością relatywne, więc gdyby miały absolutnie obowiązywać wierzących, to stałyby się dla nich bożkami. Jeśli wierzący jest naprawdę wierzący, wtedy wszystkie wyobrażenia religijne pojmuje on jako symbole, które prowadzą do podstawowego wymiaru rzeczywistości, do - jeśli tak można powiedzieć - jądra, a nie do czegoś marginalnego czy cząstkowego; wie on nawet, że nie ma żadnej innej drogi i dlatego czci owe symbole. Jeśli jednak jego kult zatrzymałby się na nich samych - co oznacza, że symbole te przestałyby być symbolami a stałyby się przedmiotem kultu -, wówczas nie mielibyśmy już do czynienia z wiarą lecz z idolatrią. Jeden z najbardziej przenikliwych współczesnych filozofów religii, Jean Luc Marion, przeciwstawia ikonę bożkowi. Dla wierzącego cała rzeczywistość staje się swego rodzaju drugą ikoną, poprzez którą prześwieca i przemawia Bóg, choć ani drzewo, ani kolory nie przestają być sobą. Proszę sobie przypomnieć, że nie stwierdziłem, iż »Bóg jest także dla niewierzących«, ale postawiłem Pani pytanie. Nie miało ono na celu przedłożenie »gotowego faktu«, »obiektywnej rzeczywistości« czy »twierdzenia o obiektywnej rzeczywistości«, lecz miało wstrząsnąć Pani pewnością, że mówienie o Bogu musi być a priori niezrozumiałe lub ujmując rzecz inaczej - nic nieznaczące dla kogoś, kto sam siebie nie zalicza do grona »ludzi religijnych«. Pytaniem tym zasugerowałem możliwość takiego podejścia do rzeczywistości, w którym ta właśnie rzeczywistość staje się ikoną w rozumieniu Luc Mariona lub posiada tzw. wymiar głębinowy, o którym pisze Tillich. Jeśli więc stoję na ambonie, to mogę wygłaszać twierdzenia oparte na Słowie Bożym i na gruncie przekazywanej wiary we wspólnocie, która nazywa się Kościołem. Jeśli natomiast stoję na gruncie filozoficznej rozprawy o Bogu i wierze, mogę jedynie stawiać pytania.”



Ostatecznie, mówię sobie po tym, jak już się rozstaliśmy się a ja z pośpiechem ruszyłem do domu, nie tylko przy dysputach filozoficznych, ale i na płaszczyźnie „rozmów duszpasterskich” lepiej jest czasem zadawać pytania. Czasami bowiem, gdy ktoś oczekuje od nas obrony, możemy - poprzez pytanie - wlać w niego święty niepokój zdrowej wątpliwości. Przypominam sobie anegdotę o pewnym rabinie, którego odwiedził wykształcony drobnomieszczański zarozumialec zasypując go wszelkimi możliwymi argumentami przeciwko wierze i religii, wymyślonymi przez oświecenie. Rabin słuchał spokojnie, nie bronił się, nawet kiwał głową, tak, iż wydawało się, że i jego samego cała ta argumentacja, jeśli nie do końca przekonała, to przynajmniej obezwładniła, przygnębiła i załamała. W końcu jednak rabin wziął Biblię, zważył ją w ręce, pogłaskał i cicho zapytał: „A jeśli okaże się... że to wszystko jest prawdą?”



Podobno właśnie to jedno ciche pytanie utkwiło w myśli i w sercu owego zarozumialca. Był przygotowany na wszelkie dysputy i potyczki intelektualne, znał różne kruczki w prowadzeniu debat. Jednak nie jakaś niezachwiana pewność czy niepodważalne argumenty, lecz delikatne, przepojone wątpliwościami pytanie rabina, wstrząsnęło jego własną pewnością i w końcu otworzyło mu drogę do spotkania z Bogiem. Poprzez formę pytania rabin otworzył tę wąską przestrzeń, w której ów człowiek sam się zamknął, nawet o tym nie wiedząc, i gdzie rzeczywiście nie widział Boga, ponieważ uważał Go za coś, co jest tylko „dla innych”.



* * *



W czwartek mam zawsze mnóstwo zajęć na wydziale; po wykładach i konsultacjach idę do domu, szybko zjadam kolację, jednym okiem oglądam telewizyjne wiadomości a drugim zerkam na pocztę internetową, wypijam kawę, przerzucam prasę, odmawiam nieszpory i biegnę do kościoła, gdzie wieczorem spowiadam lub odbywam duchowe rozmowy; czasami do wpół do jedenastej, częściej do wpół do dwunastej, niekiedy nawet i po północy.



Tym razem krótko przed północą zjawia się blady i szczupły młodzieniec, jeden z tych, którzy z reguły przychodzą dopiero o tej porze, mówi zawsze cicho, z przerwami i niezwykle wolno. „To będzie spowiedź czy rozmowa duchowa?” - pytam najłagodniej, jak tylko o tej godzinie potrafię. „Wie Ksiądz, ja nie wiem... mówi chłopak i milczy przez dłuższą chwilę.. Mam zmarznięte palce u nóg, powieki mi się kleją, w duchu powtarzam sobie tekst o miłości, która jest cierpliwa, nie unosi się pychą, o nikim źle nie myśli, wszystko przetrzyma. „Właściwie nie wiem, czy to jest grzech... czy może wątpliwość... albo raczej problem...”mówi chłopak i w te długie przerwy pomiędzy jego słowami wpadają powoli płatki wieczności. „W ostatnim czasie... od dawna... nachodzą mnie takie myśli.” Już, już chcę go uspokoić, że „takie myśli” nawiedzają co pewien czas wszystkich mężczyzn od okresu dojrzewania do późnej starości i może od nich trochę odpocząć, jeśli nie będzie się przekarmiał programami telewizji komercyjnej. Ale nagle strapiony chłopak znowu nabiera tchu: „Wie Ksiądz, chodzi mi po głowie... czy Bóg... jest... tylko dla nas, dla wierzących - czy może także dla innych, dla wszystkich ludzi?”

Tekst pochodzi ze strony: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 11:36, 28 Gru 2006    Temat postu:

O mistyce dnia powszedniego
Karl Rahner SJ


Czy milczeliśmy już kiedyś, chociaż chcieliśmy się bronić, chociaż zostaliśmy niesprawiedliwie potraktowani?



Czy wybaczyliśmy już kiedyś, chociaż nie otrzymaliśmy za to żadnej nagrody i nasze milczące wybaczenie przyjęto jako oczywiste?



Byliśmy już kiedyś posłuszni, nie dlatego, że zostaliśmy do tego zmuszeni i inaczej spotkałyby nas nieprzyjemności, ale z powodu tego tajemniczego, milczącego, niepojmowalnego, które nazywamy Bogiem i jego wolą?



Czy poświęciliśmy już coś kiedyś, bez podziękowania, uznania, nawet bez poczucia wewnętrznego zadowolenia?



Byliśmy już kiedyś bez reszty osamotnieni?



Zdecydowaliśmy się na coś jedynie z racji najgłębszego osądu naszego sumienia, tam, gdzie nikt nie może nam już niczego więcej powiedzieć, gdzie nikt nie może wyjaśnić, gdzie jest się zupełnie samotnym i wie się, że podejmuje się decyzję, której nikt inny nie weźmie na siebie, za którą będzie się zawsze i wiecznie odpowiedzialnym?



Próbowaliśmy już kiedyś kochać Boga tam, gdzie nie jest już się więcej niesionym przez pełną falę uczuciowego zapału, gdzie nie można już siebie i swojego pragnienia życia pomylić z Bogiem, tam, gdzie wydaje się umierać na taką miłość, która ukazuje się jako śmierć i absolutna negacja, tam, gdzie wydaje się wołać w pustkę i całkowite niewysłuchanie, tam, gdzie wygląda na przerażający skok w otchłań, tam, gdzie wszystko wydaje się niepojęcie i pozornie stawać bezsensowne?



Spełniliśmy kiedyś obowiązek, który pozornie można wypełniać jedynie ze spalającym poczuciem negacji i przekreślenia w rzeczywistości samego siebie, który pozornie można wypełniać jedynie, kiedy czyni się przy tym okropne głupstwo, za które nikt nikomu nie podziękuje?



Byliśmy już kiedyś dobrzy dla człowieka, od którego nie wraca żadne echo wdzięczności, zrozumienia i kiedy nie zostajemy nawet nagrodzeni przez uczucie bycia ofiarnym, przykładnym i temu podobnym?



Tam jest Bóg i jego wyzwalająca łaska. Tam doświadczamy tego, którego my, chrześcijanie nazywamy Duchem Świętym; tam dokonuje się doświadczenie, które w życiu – nawet jeśli jest ono wypierane – jest nie do uniknięcia, a które zostaje zaofiarowane naszej wolności z pytaniem, czy zechcemy je przyjąć, czy też chcemy się przeciw niemu zabarykadować w piekle wolności, na które się sami potępiamy. Tam jest mistyka powszedniości, znajdowanie Boga we wszystkich rzeczach; tam jest trzeźwe upojenie Duchem, o którym mówią Ojcowie Kościoła i liturgia, upojenie, któremu nie wolno nam ani zaprzeczyć ani nim wzgardzić tylko dlatego, że jest tak przytomne.

Schriften zur Theologie III, 106; XIII, 242.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Wto 18:29, 09 Sty 2007    Temat postu:

Przyjaźń nie jest luksusem

Michał Adamski OP

"Przyjaźń jest przybliżeniem się do doskonałości,
która polega na miłości i poznaniu Boga:
człowiek, jeśli jest przyjacielem drugiego człowieka,
staje się przyjacielem Boga."
Aelred z Rievaulx

I. Czasem zdarza się, że człowiek zostaje brutalnie wyrwany ze spokojnego, mniej więcej opanowanego i dającego się przewidzieć rytmu życia. Zostaje mu nagle zabrane głębokie poczucie przynależności do tego, co określa mianem "mój świat", "moje życie", "moje sprawy". W sposób bezpośredni dzieje się tak za sprawą innego, który poprzez pojawienie się w życiu, staje się zagrożeniem i szansą zarazem. Zagrożeniem, bo traci się dotychczasowy, wypróbowany sposób na życie. Szansą, bo zostaje odsłonięty inny świat, w którym wszystko co jest, wydaje się istnieć o wiele bardziej i więcej, niż to było dotychczas. Tym wydarzeniem budzącym nas z "egzystencjalnej drzemki" jest przyjaźń.
Człowiek doświadczający nowego sposobu bycia, jakim jest przyjaźń, odkrywa, że świat, w którym pozostawał, i życie, którym żył, dzieli teraz z drugim. Ból przestaje być tylko jego bólem, a radość jedynie jego radością. Odejście już przestaje być jedynie zmianą miejsca w czasie i przestrzeni, a staje się tęsknotą i wyczekiwaniem na drugiego.
Ale dzieje się rzecz jeszcze większa. To, co zwyczajnie ludzkie łączy się z tym, co w sposób absolutny jest ponadnaturalne i w żaden sposób nie pochodzi ode mnie. Ta nowa jakość, którą teologowie nazywają łaską, przemienia od środka i u samego korzenia owo "moje". Dlatego przyjaźń jest trudno uchwytna, rozgrywająca się gdzieś na granicy ludzkiej natury i Bożej łaski, łącząca w jedno Boże zaproszenie z ludzką odpowiedzią.

II. Chrześcijanin traktujący poważnie swoją wiarę jest realistą, który nie wyważa drzwi już dawno i raz na zawsze otwartych, zwłaszcza tych, które prowadzą do bram nieba, a które otworzył sam Zmartwychwstały Chrystus. Albowiem od kiedy Zmartwychwstały jest pośród nas, a bramy piekieł leżą roztrzaskane, kochać i walczyć o miłość znaczy - paradoksalnie - poddawać się zwycięskiej miłości Jezusa i przyjmować ją. Tę która stała się darem dla każdego z nas.
Realizm chrześcijanina pozwala bez lęku spojrzeć na swoją nieporadność w budowaniu miłości i uznać - bez ryzyka popadnięcia w rozpacz - swoją mierną kondycję. Jest to możliwe, ponieważ towarzyszy temu nadzieja. Owa chrześcijańska nadzieja czerpie z Dobrej Nowiny głoszącej, że nieudolność i słabość człowieka stały się miejscem spotkania ze Zbawicielem. W życiu chrześcijanina, odnajdującego swój punkt ciężkości i oparcia w Zmartwychwstałym, nie ma ziemi niczyjej, czy jakiejkolwiek przestrzeni nieodkupionej i pozostawionej samej sobie. Istnieje natomiast ukochany przez Boga kosmos, który cały jest ogarnięty łaską Bożą. A ta pozostaje propozycją Boga, którą człowiek może przyjąć w całkowitej wolności.
Szczególnym "miejscem" działania Bożej łaski jest miłość między ludźmi. Dlatego nie jest zaskoczeniem, że przyjaźń, często określana jako amor amicitiae, może stać się językiem, którym mówi do nas Bóg, którym nas wywołuje ze starego świata i zaprasza do całkowicie nowego. Bo jakim językiem, jeśli nie językiem miłości, może przemawiać do nas Bóg?

III. Moment odkrycia w człowieku przyjaciela ma w sobie coś ze Święta Epifanii. Nie myślę tutaj o Lévinasowskiej "epifanii twarzy" (choć wiele analiz tego wydarzenia, dokonanych przez żydowskiego filozofa w książce "Całość i nieskończoność", jest z pewnością bardzo cennych), ale o historycznym wydarzeniu sprzed ponad dwóch tysięcy lat, które objawiło całemu światu, iż Bóg stał się jednym z nas. Boska Miłość posłużyła się wówczas tym co nasze, by nam siebie odsłonić. I tak już pozostało do dziś.
Epifania, czyli odsłonięcie wydarzenia Wcielenia, pozostaje jednocześnie ukazaniem prawdziwego powołania człowieka i jego prawdziwej natury. Pełnia człowieczeństwa, odsłonięta w Jezusie, stała się dla nas miarą i celem życia w pełni, którym jest sam Bóg. Dlatego także i teraz Bóg objawia się nam w miłości, i to najbliższej - tej ludzkiej. Przyjaźń, uprzywilejowany język Boga, mówi nam o pięknie drugiego człowieka, będącego Bożym, już odkupionym i ukochanym przez Boga stworzeniem. Co więcej, przyjaźń - która może stać się opowieścią Boga o miłości do każdego z nas - podprowadza do samego źródła jakiejkolwiek miłości, do Trójcy Świętej.

IV. Współczesny świat uczy nas i przyzwyczaja do tego, że wszystko można kupić i sprzedać, zamówić i zlecić, wystawić na giełdę, czy oddać w zastaw. Wszechobecny język transakcji i operacji handlowych opisuje i tworzy prawa rządzące nie tylko światem ekonomii, ale wkrada się także na "rynek miłości i relacji międzyludzkich" (groźnie w tym kontekście brzmią słowa Ludwika Wittgensteina, twierdzącego, że "granice języka są granicami naszego świata"). W końcu także i tutaj można wiele zyskać lub stracić. Jednak ekonomia miłości różni się diametralnie od ekonomii pieniądza. O ile w tej drugiej językiem uprawnionym i wystarczającym jest język matematyki, o tyle w miłości nie zdaje on egzaminu.
Prawa arytmetyki w przyjaźni nie przydają się, bo w miłości dziewięćdziesiąt dziewięć wcale nie musi oznaczać więcej niż jeden (zbulwersowanych odsyłam do biblijnej "Przypowieści o zagubionej owcy" - por. Mk 18,12-14; Łk 15,1-7). Także wkład "naszego kapitału" na wejście w przyjaźń, wcale nie musi się zwrócić w przyszłości. Co więcej, wyraźna asymetria inwestowania w budowanie tej wielkiej relacji może stać się czymś, co będzie utrzymywać się stale. Dlatego nie znajdziemy tutaj zbyt wiele miejsca dla realizacji - na sposób matematyczny - jednego z bardziej szumnych i nośnych haseł: wołania o równość.
W przyjaźni nie jest ważne, jak dużo ty dajesz, ani ile daje drugi. Najistotniejsze jest, czy ty dajesz wszystko, co posiadasz. Jak w każdej miłości, próba zachowania "siebie" i "czegoś swojego" kończy się zawsze bankructwem. Ryzyko jest duże, ponieważ wiele można stracić, a zyskiem nie zawsze będzie to, o czym początkowo marzyliśmy, obliczając nasze siły przed przyjęciem zaproszenia do miłości. Dlatego potrzeba dostrzec, że miłość rozgrywa się zawsze w przestrzeni wolności, a na pewno w przestrzeni walki o wolność. Dzięki odkryciu tego "prawa miłości", można uniknąć powiedzenia drugiemu człowiekowi "nie", które wypływa jedynie z lęku przed utratą wolności, a nie z powodu jej odkrycia.

V. Aby przyjąć dar, trzeba być wolnym. Człowiekowi zniewolonemu z wielką trudnością przychodzi bycie obdarowanym, ponieważ dar stanowi dla niego niezrozumiałą i obcą kategorię. Myślenie zniewolonego jest zdominowane logiką wykupu i zakupu, zasłużenia i zarobienia (na miłość, na gest, na pamięć, czy choćby na szacunek). Ale skoro przyjaźń jest darem, to czy człowiek zniewolony może na nią odpowiedzieć? Czy przyjaźń jest luksusem dostępnym tylko ludziom wyzwolonym z lęku o siebie i chęci zarabiania na miłość? Bynajmniej! Tym bardziej, że im więcej do wyzwolenia ukrytych pokładów w nas samych, tym większym kopernikańskim przewrotem staje się dla nas wydarzenie przyjaźni. Dzieje się tak właśnie dlatego, że przyjaźń narusza solidne podstawy naszego zakorzenienia w sobie. Dlatego wiele musi w nas umrzeć, wiele trzeba stracić, wszystko musi zostać poddane próbie ognia.
Z jednej strony miłość należy przyjmować w wolności, ale jednocześnie tylko miłość może prawdziwie i całkowicie nas wyzwolić. Nie jesteśmy jednak pozostawieni jedynie samym sobie w tej dialektyce zniewolenia i miłości, miłości domagającej się bycia wolnym po to, by móc ją przyjąć. W takiej perspektywie najpiękniej widać, że wydarzenie przyjaźni nie jest dziełem tylko dwóch osób, bo sami z siebie nie potrafimy tak kochać i tak przyjmować miłości, jak wzywa nas do tego dar przyjaźni. Dlatego w przyjaźni jest Trzeci. Jak pisał cysterski opat, Aelred z Rievaulx: "Oto jesteśmy sami: ty i ja. A trzecim, jak ufam, jest między nami Chrystus."

VI. To właśnie ów Trzeci, którym jest Jezus: Bóg-Człowiek, obdarza nas swoją miłością, byśmy mogli kochać naszych braci. To Jego miłość sprawia, że kiedy spotykamy na naszej drodze człowieka, pękają z wielkim trzaskiem zasieki i zapory naszych lęków, które sami wybudowaliśmy, próbując ocalić samych siebie. Ale pierwszy powiew wolności w miłości pochodzi od Tego, który sam wieje, jak chce i gdzie chce (por. J 3,8). Dalszy ciąg przyjaźni jest jakby łapaniem tego powiewu wolności w żagle naszych decyzji, by móc popłynąć dalej. Niejednokrotnie nasza licha łajba przyjaźni, by nie powiedzieć statek szaleńców (z pewnością Bożych), będzie się kołysać i trzeszczeć, jakby za chwilę miał pójść na dno. Walka o siebie, niechęć oddania tego co moje, czy przyjęcia tego, co wydaje się nie być mnie godne, będzie zamieniała niejeden rejs w piekło rozszalałych emocji: gniewu, zazdrości, odrazy, rezygnacji, czy wręcz przeciwnie - fascynacji, zauroczenia i zapatrzenia w siebie. Ale tylko w ten sposób przyjaźń staje się schola caritatis, w której uczymy się nie tylko jak kochać, ale przede wszystkim jak przyjmować miłość, ponieważ aby kochać, trzeba pozwolić być kochanym. W szkole tej uczymy się jak przyjmować łaskę, by nie być głuchym na wołanie Boga, którego głos jest najlepiej słyszalny w atmosferze nasyconej miłością. Natomiast przyjmowanie miłości człowieka i obdarzanie nią, wyzwala do jeszcze większej miłości Boga.

VII. Pan Bóg nie uczynił z tego świata wielkiej poczekalni, a naszego życia nie obmyślił jako nic nie znaczący epizod, niewiele wnoszący w to, co ma nastąpić w przyszłości, u końca czasów. Przejście ze świata doczesnego do wieczności nie jest oddzielone przepaścią zapomnienia i unieważnienia wszystkiego, co było, "bo nasze życie zmienia się, ale się nie kończy". Dlatego odpowiedź, jaką dajemy teraz miłości, przygotowuje nas do tej ostatecznej, której każdy z nas udzieli samemu Bogu. Toteż nie powinniśmy poddawać się sile absurdu i poczuciu przypadkowości, które czasem próbuje się wkraść w nasze przyjaźnie. Nawet jeśli to, co się między nami dzieje przypomina przysłowiowe przesuwanie szafy w ciasnym pomieszczeniu, gdzie jakikolwiek ruch skazany jest na porażkę i ogólne niezadowolenie. Niejednokrotnie zdarza się, że nawet zawadzających mebli nie usuwamy z drogi, bo widzimy w nich wielką wartość. Z czasem, choć ciężar szafy pozostaje ten sam, okazuje się jednak, że problemem nie była mała przestrzeń i niewielka kombinacja ustawień, ale brak wyobraźni i odwagi z naszej strony. Bo może się okazać, że nasz mebel nie był aż tak wielki, a pokój tak bardzo mały.
Być może niewielu z nas będzie doświadczało dojrzałej przyjaźni. Być może zawsze już będziemy o krok do tyłu, jakby spóźnieni z odpowiedzią dawaną miłości. Istotniejsze wydaje się, by pozwolić na ruch i wysiłek, czyli na walkę o miłość. Dlatego przyjaźń nie jest luksusem. To nie jest sprawa smaku czy estetyki, która może być co najwyżej pomocna w życiu (jak pisał Z. Herbert w "Potędze smaku").
Przyjaźń to nie luksus cichej przystani, chroniącej nas przed rozszalałym światem, który nieustannie próbuje wedrzeć się w świętą prywatność naszego życia. Na dłuższą metę, w przyjaźni także niewiele znajdziemy z atmosfery panującej w starym i po wielokroć sprawdzonym pubie, gdzie ten sam barman serwuje zawsze tak samo smaczny trunek, a do naszych uszu dochodzi miły gwar dysput na poziomie, toczonych przez kręgi ludzi doskonale nam już znanych i przez nas uznanych.
Ale oto czasem może się zdarzyć, że do naszego cichego i sennego życia zawita człowiek, który nie pozwoli nam już łatwo powrócić do bezpiecznego miejsca w cichym porcie, lub spokojnie zasiąść przy ulubionym stoliku w sennym pubie. Bo przyjaźń to dar Boga, będący trudnym i wielkim wyzwaniem dla dalszego życia, lub więcej: dar, który staje się zapowiedzią Nowego Życia, w którym już teraz można zacząć uczestniczyć.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Nie 16:31, 18 Mar 2007    Temat postu:

dla tych co lubią ostre brzmienia... Cool Rolling Eyes

Bóg dał ci rock and rolla
Paweł Sawicki

Kiedy w końcu lat pięćdziesiątych Elvis Presley został okrzyknięty „Królem rock and rolla”, wszyscy wiedzieli, że muzyka, którą grał, stanie się synonimem buntu. Nikt nie przypuszczał, że za jej pośrednictwem ktoś będzie chciał przekazywać treści religijne. Nikt też nie podejrzewał, że rock może się przyczynić do nawrócenia kogokolwiek.
Polscy rockmeni różnie komentują spotkanie rocka i religii. Lider zespołu Piersi – Paweł Kukiz – mówi: „Nie wydaje mi się, by istniała potrzeba głoszenia miłości do Boga na scenie. Religia w utworze rockowym, np. u Boba Dylana, wydaje mi się czymś bardzo powierzchownym”.
Tomasz Budzyński – wokalista i autor tekstów grupy Armia – widzi w chrześcijaństwie i rocku pewne podobieństwa: „Bycie chrześcijaninem wymaga, aby »stanąć w prawdzie« wobec samego siebie i świata. Podobnie rock – jest formą szczerej wypowiedzi. Dobra muzyka musi być autentyczna. Mówi się, że rock and roll to bunt. Ale czym jest radykalizm rocka w stosunku do radykalizmu Ewangelii? Czy może być, coś bardziej radykalnego od »Kazania na górze«?”
Związek rocka i religii to nie tylko modlitwy muzyków czy wykorzystywanie przez nich motywów biblijnych. Zdarzało się, że religia, a zwłaszcza związane z nią instytucje były poddawane ostrej krytyce ze strony muzyków. Tak właśnie stało się w przypadku utworu „ZChN zbliża się”, śpiewanego przez Pawła Kukiza. Piosenka wzbudziła mnóstwo kontrowersji. Zarzucano jej obrażanie uczuć religijnych i nieposzanowanie wartości chrześcijańskich. Wokalista Piersi broni się przed tymi zarzutami: „Utwór »ZChN zbliża się« napisałem w obronie wiary i Boga. Tekst jest antykościelny, uważam bowiem, że współczesny Kościół nie służy Bogu. To przekonanie wzięło się z mojej obserwacji życia – wszystkie fakty opisane w piosence wydarzyły się naprawdę”. Kukiz twierdzi, że religia i Kościół to dwie odrębne rzeczy. Kościół kojarzy mu się z instytucją nie mającą nic wspólnego z duchowością czy wiarą.
Innego zdania są Tomasz Budzyński i lider zespołu Houk Darek Malejonek. Budzyński mówi: „Kocham Kościół – to dla mnie oparcie, otrzymuję w nim miłość. Wiem, że bez wspólnoty Kościoła nie dałbym sobie rady”. Malejonek na pytanie o swój stosunek do Kościoła odpowiada krótko: „Kościół daje wiarę, sakramenty i poczucie wspólnoty. Kościół jest mistycznym Ciałem Chrystusa. Ci, którzy mówią: »Chrystus – tak, Kościół – nie«, odrzucają ciało Chrystusa. Kościół to ty i ja”.

Nawrócony przez hard core
Lider grupy Houk przyznaje, że do jego nawrócenia przyczynił się koncert amerykańskiego zespołu hardcorowego No Longer Music. Hard core to gatunek rocka niesłychanie agresywny, wykonywany szybko i bardzo głośno. W czasie koncertu powstaje ściana dźwięku tworzona przez instrumenty, na tle której wokalista wykrzykuje tekst.
W 1987 Darek Malejonek poszedł w Jarocinie na koncert takiej właśnie grupy. Wokalista No Longer Music w przerwach między utworami opowiadał publiczności o Jezusie, wtedy Malejonek poczuł, że „pęka na nim skorupa”. Zanim jednak zdecydował się na chrzest, upłynęło jeszcze kilka lat. W tym czasie Darek szukał Absolutu w buddyzmie, eksperymentował z halucynogennymi narkotykami. „Czułem się jak żywy trup. Wiedziałem, że nikt nie jest mi w stanie pomóc. Wtedy nagle uświadomiłem sobie, że tylko Jezus może mi pomóc i pierwszy raz w życiu zacząłem się żarliwie modlić”. Dziś jest członkiem wspólnoty neokatechumenalnej, a przez swoją muzykę stara się głosić miłość Jezusa do ludzi: „Nie przekazuję żadnych treści moralizatorskich, próbuję tylko powiedzieć ludziom, którym brak miłości, którzy szukają jej w narkotykach, alkoholu, chorym seksie, że Bóg ich kocha. Robię to za pośrednictwem muzyki rockowej, bo jest to najbliższy mi środek przekazu. Wielu ludzi myśli, że Bóg to srogi sędzia, którzy liczy nasze grzechy. A Jezus jest miłością i kocha nas takimi, jakimi jesteśmy. On wie, że sami nie damy rady się zmienić”.

Kumpel w Niebie
Lider grupy T. Love Zygmunt Staszczyk (znany bardziej jako Muniek) w swoich tek-
stach próbuje opisać otaczającą go rzeczywistość. Religię traktuje jako jeden z jej składników, dlatego w repertuarze zespołu pojawił się utwór pt. „Bóg”. Jest to z jednej strony próba odniesienia się do Absolutu, a zarazem modlitwa rockmana. Bóg w tekście Staszczyka jest istotą bliską człowiekowi, potraktowaną po przyjacielsku i „na luzie”. W refrenie Muniek śpiewa: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym. Tak bardzo”. Lider T. Love tak mówi o powstaniu utworu: „Religia jest dla mnie czymś zwykłym, czymś, co istnieje nie tylko w świątyni, ale i na ulicy. Poza tym często odczuwam obecność Istoty Najwyższej, dlatego w swojej piosence nazwałem Boga »kumplem«, choć wiem, że może to niektórych oburzać”.
Staszczyk pochodzi z Częstochowy – „Miasta Świętej Wieży”, jak nazwał ją w piosence „King”. W tym właśnie utworze – historii outsidera i kontestatora – pojawia się postać Biskupa. Kontroluje on życie bohatera, jest przedstawicielem „czerwono-czarnej mafii”. „Ta postać wzięła się stąd, że mieszkając w Częstochowie spotykałem się z nadużyciami władzy przez osoby duchowne w sprawach świeckich. Ksiądz jest dla mnie człowiekiem tak samo grzesznym, jak reszta ludzi. Dlatego w »Kingu« Biskup nie jest postacią sympatyczną”.

Czad dla Jezusa
Tomasz Budzyński z Armii jest zaprzeczeniem stereotypu muzyka rockowego – nie krążą o nim plotki, nie wywołuje skandali, narkotyki i „balangi” po koncertach są mu obce. Kiedy przyjeżdża na próby do Warszawy, mieszka w klasztorze OO. Paulinów. Mimo że jest osobą głęboko wierzącą – muzyka, którą wykonuje, jest ostra i na pozór agresywna. Tomek nie widzi w tym sprzeczności: „Dla Jezusa trzeba grać z czadem”.
Na pytanie o przyczyny pisania tekstów o tematyce religijnej Budzyński odpowiada: „Jestem artystą, śpiewam o swoim życiu, o tym, co jest dla mnie w nim najważniejsze, a najważniejszy jest Jezus Chrystus. To on powiedział: »Idźcie i głoście...«, więc ja Go »głoszę« w uniwersalnym języku, jakim jest muzyka rockowa”.
Przesłanie grup Armia i Houk nie pozostaje bez odzewu. Do liderów obu zespołów przychodzą listy od młodych ludzi piszących, że dzięki muzyce zaczęli czytać Pismo Święte. Po koncertach fani przychodzą do Tomka i Darka, rozmawiają z nimi, dyskutują.
Zdarzają się jednak i mniej przyjemne sytuacje. Bywało, że Budzyński schodził ze sceny opluty. Jakiś czas temu kilku skinów pobiło lidera Armii – jak mówi Tomek – tylko dlatego, że śpiewa o Jezusie.
Na działalność Budzyńskiego i Malejonka różnie reagują również duchowni. Niektórzy wietrzą w ich muzyce podstęp, inni otwarcie mówią, że nie akceptują mówienia o Bogu w taki sposób. Są jednak też i tacy, którzy przychodzą na koncerty Armii, by... się modlić.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pią 22:48, 11 Maj 2007    Temat postu:

trochę was sprowokuje i podotykam...jeżeli oczywiście przeczytacie tekst do końca...:

autor:
ks. Aleksander Posacki SJ (ur. 1957) polski jezuita, teolog katolicki, filozof, wykładowca akademicki, publicysta, znawca demonologii, historii mistyki, problematyki okultyzmu i ezoteryki. Konsultant egzorcystów katolickich w Polsce i zagranicą. Wykładowca m.in. na Międzynarodowych Zjazdach Egzorcystów. Jest autorem ponad 100 artykułów w "Encyklopedii Białych Plam". W swoich publikacjach ostrzega przed opętaniem, okultyzmem, pseudonauką, parapsychologią, scjentyzmem i scjentologią, idolatrią oraz bardzo wieloma ukrytymi formami kultu zła i szatana. UFO uważa za zamaskowaną formę zwodniczych demonów. Potępia bioenergoterapię, książki o Harrym Potterze, terapię Gestalt, Reiki, metodę Silvy, różdżkarstwo, orientalną medycynę, NDE, szamanizm, wiccanizm, New Age, rebirthing, psychoanalizę, freudyzm, doktrynę psychologiczną Carla Gustawa Junga, neopogaństwo, feng szui i kontrkulturę.

To nie jest że autor sobie to wymyśla wszystko, on osobiście bada, poznaje, rozważa. Zna się na tym. Jego wiedza jak i doświadczenie jest ogromne.

tekst:

Niefrasobliwe syntezy Anselma Grüna

Kiedy zdarzy się jakiś wielki wypadek lub tragedia w skali masowej, media natychmiast podają, że na miejsce pojechał psycholog lub nawet grupa psychologów. Rzadko się słyszy natomiast o obecności księdza czy osoby duchownej. Co jednak się dzieje, gdy psychologiem jest ksiądz, który do tego zaczyna przedefiniowywać duchowość w kluczu psychologii? Jakie są społeczne i kulturowe skutki takiego działania, jeśli ponadto jest ono czynione w imię gnostyckiej ideologii C.G. Junga? Mowa o znanym w Polsce autorze ciekawych i poczytnych książek, Anselmie Grünie OSB.

Wierny uczeń i apologeta teozofii Junga
Anselm Grün, niemiecki benedyktyn, jest autorem wielu interesujących książek z pogranicza duchowości i psychologii. Prezentuje w nich wiele cennych obserwacji i odkryć. Skazą jednak jego twórczości (dostrzeżoną już przez wielu) jest dosyć bezkrytyczny stosunek do twórczości Junga, na którym w znacznym stopniu opiera swoje analizy. Jung jest dla niego niekwestionowanym autorytetem, choć wobec szwajcarskiego psychologa wysunięto już nieskończenie wiele zastrzeżeń z pozycji chrześcijańskich, także na gruncie oficjalnych wypowiedzi Kościoła (dokument watykański o New Age z 2003 r.). Te zastrzeżenia nie są jednak znane szerszemu gronu ludzi. Znane są natomiast książki Grüna.
Tymczasem błąd metodologiczny, polegający na tym, że Jung wyraźnie miesza poziom duchowy z psychologicznym, spotykamy także u Grüna. Choć, jak słyszałem, niemiecki autor ubolewa, że kojarzy się go jednoznacznie z Jungiem (bardziej w Niemczech niż w Polsce, co wynika u nas z nieznajomości rzeczy, czemu chce zaradzić ten tekst), to jednak sam - dosyć jednoznacznie - daje ku temu powód. Korzysta on bowiem z twórczości Junga w sposób zupełnie bezkrytyczny, nie wysuwając wcale żadnych obiekcji.
Idea Junga, że Bóg jest "całkowitością", eliminuje zasadniczy fakt, że jest czystym czy absolutnym Dobrem. "Całkowitość" tworzy dopiero Dobro i Zło razem. Chrystus musi być uzupełniony przez Szatana[1]. W systemie Junga nie chodzi więc o "świętość", ale tylko i wyłącznie o "całościowość". Bóg dla Junga nie oznacza więc Dobra, które jest tu "połowiczne", niepełne i niedoskonałe. Dlatego według Junga, w jego fałszywej i subiektywistycznej teologii (a właściwie teozofii) Bóg "traktuje Szatana ze zdumiewającą cierpliwością i szacunkiem", a nawet pozostaje z nim w zmowie i ulega jego wpływowi (!). W fałszywej teozofii Junga, reaktywującej tezy antycznej, antychrześcijańskiej gnozy, Lucyfer nie jest jednym z upadłych aniołów, ale ukochanym synem Boskim, dla którego stosunków z Jezusem archetypem jest opozycja "Kain - Abel". Co więcej: układy diabła w niebie były tak dobre, że nawet Chrystus nie mógł być pewny, po czyjej stronie stanie Bóg Ojciec[2].
Takie widzenie Boga w swoistym teozoficznym ujęciu musi mieć konsekwencje dla wizji człowieka. Niemiecki benedyktyn nieświadomie propaguje teozofię Junga i wynikającą z niej gnostycką antropologię. "Brak całościowości tworzy Cień" - powtarza bezmyślnie Grün za Jungiem, nie widząc niebezpiecznych konsekwencji dla chrześcijaństwa wynikających z takiego myślenia[3]. Najważniejszą sprawą jest więc dla człowieka "integracja Cienia", czyli praca z nieświadomością. Ważniejszą niż wszystko inne. Tym bardziej że to inne - grzech czy szatan - oznacza też dla Junga wyłącznie obszar nieświadomości i - w następstwie - wyłącznie terapii. Wbrew jednak deklaracjom nie pozostajemy wyłącznie w obszarze psychologii.

Leczcie się raczej, niż nawracajcie
C.G. Jung w liście do Ericha Newmana pisał, że Bóg jest "dolegliwością, z której trzeba się uleczyć"[4]. Wygląda więc na to, że Jung jako "terapeuta", wychodził z pozycji zakamuflowanego ateizmu, tj. sprowadzenia Boga do subiektywnego doświadczenia psychicznego, a nawet funkcji nieświadomości (pisała też o tym s. prof. Z. Zdybicka z KUL)[5]. W "Symbole der Libido" pisze, iż z psychologicznego punktu widzenia Bóg to określenie kompleksu wyobrażeń, które zgrupowały się wokół jakiegoś uczucia. Mamy więc tutaj do czynienia z pomyleniem obrazu z rzeczywistością, fenomenologii z ontologią, empiryzmu z religią, co słusznie wyłapał w swoich analizach filozof M. Buber[6].
Na podobnej zasadzie Jung przedefiniowuje postać szatana czy też demonologię, na czym z kolei wspiera się Grün w swoich duszpastersko-terapeutycznych radach. Nie chodzi więc tu jednak o czysty ateizm, ale raczej o "religię gnozy" (H. Jonas)[7]. Ideologia Junga ma bowiem wyraźnie gnostycki charakter (ks. prof. W. Myszor)[8]. Podobnie jak inni ezoterycy czy gnostycy przed nim: Levy, Bławatska, Steiner, Roerich, chciał Jung zastąpić "jezuicką" (tak dosłownie pisze w swoich "Wspomnieniach") demonologię swoistą gnostycką demonozofią (podobnie zresztą jak R. Steiner), która polegałaby na wewnętrznym doświadczeniu Złego (czyli "wejściu w kontakt z nieświadomością" według nazewnictwa Junga)[9].
W następstwie chodziłoby o poddanie się Złemu czy swoiste posłuszeństwo jemu ("pakt z diabłem" przedefiniowany już przez Freuda jako "eliminacja stłumienia wypartych popędów" czy też "integracja cienia", mówiąc językiem Junga). Neognostyk R. Steiner mówił bez ogródek o posłuszeństwie Lucyferowi, stąd nic dziwnego, iż czołowy prorok gnozy w Polsce, Jerzy Prokopiuk (jungista i steinerysta jednocześnie), namawia nas do zbliżenia się do szatana czy Lucyfera, a nawet do naśladownictwa[10].
Jung traktuje swoje pseudoteologiczne (czy może nawet - w świetle powyższego - satanistyczne) orędzie poważnie, zaś Grün naiwnie myśli, że chodzi tu tylko o psychologię. Nieświadomie też propaguje orędzie Junga. Czy rzeczywiście chodzi tu o alternatywę leczenie-nawrócenie? Nieprawda. Propagowanie leczenia przez psychologię łączy się z nawracaniem na religię gnozy. Chodzi tu w istocie o dwa problemy, powiązane (a właściwie poplątane) ze sobą. Gnostyckie orędzie teozofii i demonozofii łączy się ściśle i nierozerwalnie z tendencją psychologizacji duchowości i zastępowania religii "terapią", która jednak w tym przypadku nie pozostaje neutralna i sama w sobie może oznaczać rodzaj "inicjacji".
Jest przedziwne, że wcale nie przeraża Grüna jako kapłana i duszpasterza choćby fakt, że obrazy mitologiczne i pojęcia religijne dla Junga to jedynie "instrumentalne symbole, dzięki którym treści nieświadome mogą przedostać się do świadomości i zostać tam rozpoznane i zintegrowane. Jeśli bowiem nie dojdzie do tego procesu, wówczas, często znaczna, energia nieświadomości wpłynie na zazwyczaj mało istotne treści świadomości i podniesie ich intensywność do stopnia patologii"[11].
Jest to zasadnicza treść szantażu Junga - Grüna: "musicie się leczyć za wszelką cenę, to, co nazywacie złem, jest w istocie chorobą". Tym bardziej że zło jest rzekomo częścią Boga. Nie istnieje więc powaga zła, lecz jedynie brak sprytnej techniki terapeutycznej. Choć mówi on, iż praca z Cieniem ma charakter moralny, w istocie chodzi tu o eliminację etyki i moralności. Zamazanie dobra i zła, eliminacja sumienia na rzecz jaźni (M. Buber) jest nie tylko niemoralna, ale i grzeszna. Człowiek, który wyeliminował dualizm wartości, będzie w pewnym sensie bardziej łagodny czy tolerancyjny, ale właśnie dlatego że będzie moralnie obojętny lub religijnie letni. Już samo to jest grzechem i rodzajem decyzji na stronę zła (Ap 13).
Grzech (zło) nie jest tylko chorobą. Nie jest też prostą antywartością, ale należy do obszaru tajemnicy zła (mysterium iniquitatis), gdyż religia chrześcijańska nie da się sprowadzić do etyki, a tym bardziej do estetyki, tolerancji czy łagodności. Także opętanie nie jest chorobą, a egzorcyzm nie powinien być zastępowany terapią, jak wynika to z dogmatyki Junga i powtarzającego ślepo jego tezy Grüna[12].

Błędy metodologiczne Grüna
Przysłuchując się przypadkowo w tramwaju rozmowie dwóch pań w średnim wieku, wyglądających na gospodynie domowe, usłyszałem nagle ze zdziwieniem i przerażeniem: "...ale przecież Anselm Grün udowodnił, że diabeł nie istnieje". Pomyślałem wtedy, jak bardzo ta ideologia się rozchodzi, mimo iż Grün nie zawsze pisze prostym językiem. Skąd pochodzi to powszechne przeświadczenie, jakie jest źródło tego błędu?
Książki Anselma Grüna wydawane są w licznych katolickich wydawnictwach i mają imprimatur, co dodatkowo daje do myślenia. Gdy chodzi o demonologię, nauka Kościoła pozostaje przecież jasna w nauczaniu o osobowym i realnym istnieniu szatana[13]. U Grüna jest to istnienie osobowe wyraźnie wzięte w nawias, jeśli nawet nie przedefiniowane, tj. faktycznie zanegowane, co jest wynikiem bezkrytycznego przyjęcia koncepcji jungowskich. U Junga atak na realne i osobowe istnienie szatana idzie dwoma torami. Oprócz wspomnianego przedefiniowania teologii i demonologii jest to podważenie realnego istnienia duchów, które Jung utożsamia z "kompleksami zbiorowej nieświadomości"[14]. Pisze zresztą o tym Grün obficie, cytując w tej materii Junga. "Kompleks-duch", choć cechuje się "dość znacznym stopniem autonomii" (C.G. Jung), pozostaje częścią psychiki, choć oderwaną[15]. Również opętanie traktowane jest jako identyfikacja z kompleksem. Nie jest więc potrzebny egzorcyzm (ruch na zewnątrz), ale tylko i wyłącznie terapia (ruch do wewnątrz).
Jest to coś więcej niż fenomenologia opisu czy przekonywujący dowód, który by coś istotnego rozjaśniał. Jest to nie tyle fenomenologia, co ontologia, a właściwie swoista nieweryfikowalna dogmatyka, zaś stosowany tu język jungowski zwyczajnie podmienia język biblijny czy patrystyczny, przedefiniowując istotnie również doświadczenie mistyczne Ewangelistów i Ojców Kościoła. Owa tzw. interpretacja "z punktu widzenia psychologii głębi" jest niczym innym, jak reinterpretacją mistycznego doświadczenia chrześcijańskiego (ewangelicznego i patrystycznego) z punktu widzenia gnozy reaktywowanej w interpretacji Junga. Jest ona wyrażona w języku tzw. psychologii, który jest prywatnym językiem C.G. Junga, posługującego się dowolnie semantyką, wyrosłą jednak w łonie historii idei psychologii czy psychoanalizy.
Te ważne i zasadnicze problemy metodologiczne umykają uwadze nawet psychologów profesjonalistów, którzy często zbyt naiwnie i jednostronnie uwikłani we własny język i jego ontologię nie dostrzegają względności czy arbitralności tego języka, który ma rzekomo odzwierciedlać czy interpretować doświadczenie mistyki chrześcijańskiej. Dostrzec to może łatwiej jakaś metapsychologia w rodzaju uważnej metodologii nauk, historii idei czy filozofii psychologii. Gdy chodzi zresztą o samego Junga, w kwestii "ontologii duchów" wahał się on do końca i pod koniec życia przyjął raczej hipotezę duchów realnie autonomicznych, a nie tylko cechujących się "dość znacznym stopniem autonomii".
Inspirowany Jungiem i jego błędami Grün jest naiwnie przekonany, że język Ojców Kościoła, którzy mówią o walce z demonami, jest mitologiczno-symboliczny, tzn. mówi mgliście i niejasno to, co psychologia udowadnia czy potwierdza empirycznie. Jung mówi rzekomo to samo, co Ojcowie, tylko lepiej, bo naukowo i współcześnie. Przez tego rodzaju analogie psychologii z duchowością ma się rzekomo uwspółcześnić duchowość i zachęcić do niej ludzi. W istocie jednak jest to wywyższenie psychologii i poniżenie duchowości, a nawet zasłanianie duchowości psychologią. W przypadku Junga jest to ponadto zastępowanie wiary - gnozą, a chrześcijańskiej demonologii - gnostycką (antychrześcijańską!) demonozofią.
Błąd Grüna polega na tym, iż traktuje on język Ojców Kościoła jako mitologiczny, zaś język psychologii Junga jako empiryczny. Tymczasem jungizm nie jest empiryczną nauką (przyznaje to nawet J. Prokopiuk), a język Ojców jest zapisem duchowego i mistycznego doświadczenia, które Jung reinterpretuje. Stąd Grün błędnie uważa system Junga za psychologię, która "posługuje się pojęciami empirycznymi" i co jest "rozpoznawalne jako empiryczne odbicie tej rzeczywistości". Grün wprawdzie twierdzi, że rzeczywistość obiektywna wymyka się pojęciom psychologii i że język mitologiczny "pozostawia poza tym, co jest z psychologicznego punktu widzenia zrozumiałe, miejsce dla tego, co nieuchwytne, dla tego, co jedynie przeczuwane". Mówi nawet o tajemnicy zła, której opisy znajdziemy w opisach religijnych i filozoficznych oraz w mitach wszystkich narodów, a która "wymyka się pojęciowaniu nawet dla badań psychologicznych". Jest to jednak także nieprecyzyjne ujęcie. Język Ojców czy w ogóle Objawienia, choć jest językiem Tajemnicy Transcendentnej, nie jest językiem nierealistycznym czy nieempirycznym. Mówi przecież językiem symbolu o duchowym i realnym doświadczeniu.
Z tego punktu widzenia język Ojców Kościoła, mówiących o demonach i ich egzorcyzmowaniu jest o wiele bardziej realistyczny niż gnostyckie mity próbujące przedefiniować doświadczenie z chrześcijańskiego, mistycznego, demonologicznego punktu widzenia. Jednocześnie język Junga nie jest wcale językiem naukowym, czyli empirycznym, ale językiem religijnych konstrukcji gnostyckich wyrażonych językiem psychologii. Język ten jest arbitralnie narzucony na duchowe doświadczenia Ojców Kościoła, które jednak wielokrotnie uderzają w ów system gnostyckiej teorii. Przeczą mu, a przynajmniej dają się zinterpretować inaczej, niż interpretuje to Jung w świetle swoich teoretycznych prezałożeń.

Opętanie czy kompleks? Fałszywa demonologia Grüna
Opierające się na powyższych założeniach przedefiniowania Grüna w obszarze demonologii muszą być także w szczegółach równie błędne, jak niebezpieczne. Jak stwierdza patrolog niemiecki Michael Schneider, należy właściwie zrozumieć, co Ojcowie mieli na myśli, mówiąc o demonach. Nie chodzi tu tylko o zjawiska psychiczne i rzeczywistość psychologiczną wnętrza człowieka. Pojęcie walki z demonami zawiera raczej wypowiedź teologiczną dotyczącą zbawienia człowieka[16]. Dlatego Schneider nie może zgodzić się z Grünem, gdy pisze on: "W słowie 'demon' dostrzega się jasno określone pojęcie. Jednakże obraz ten stanowi symbol rzeczywistości, której nie da się ująć przy pomocy czystych pojęć"[17] lub: "Posługując się językiem mitologicznym, mnisi opisują rzeczywistość psychiczną"[18]. W końcu zaś Grün pisze: "Projektując negatywne treści na demony, mnisi kreują możliwe sposoby obchodzenia się z nimi. To, co nieświadome, przesuwają na zewnątrz, nazywają to coś i dzięki temu są w stanie się temu oprzeć. Tym samym konfrontacja z demonami stanowi owocny sposób obchodzenia się z nieświadomością, a przede wszystkim z afektami i emocjami"[19]. Mamy tu do czynienia z psychologizacją wymiaru duchowego czy też demonologicznego pod wpływem teorii Junga, na których Grün się opiera.
Oto próbka serwilistycznej i naiwnej "interpretacji" Grüna, który szkolnie powtarza tezy Junga: "Kompleks jest stosunkowo autonomiczny. W snach kompleksy pojawiają się jako personifikacje. Dlatego też Jung rozumie, że demony traktowane były przez Starców jako istoty samodzielne. Wystarczająco często spotykają się z nami jako osobne byty. Dla Junga stanowią one oderwane cząstki psychiki, a ponieważ są nieuświadomione, udaje im się tak często przejąć władzę nad naszym 'ja'"[20].
Grün jest przekonany, że udaje mu się uniknąć psychologizowania czy tym bardziej jakiegoś przedefiniowania teologii chrześcijańskiej, jeśli stosuje terminologię Junga. Świadczy o tym kontynuacja opisu: "Jung twierdzi nawet, że Starcy, którzy w swym pojmowaniu niszczących kompleksów nie psychologizowali, lecz określali je jako samodzielne istoty, jako demony, dokładniej utrafiali w stan rzeczy niż współczesne próby pomniejszania tego zjawiska, wyrażające się np. w zdaniu: 'Mam kompleks'. W rzeczywistości to my znajdujemy się we władaniu kompleksu. Pozbawianie go jego własnej autonomii i pojmowanie kompleksu jako aktywności własnej wynika ze strachu przed jego wiodącym oddziaływaniem. Kiedy Starcy mówią o opętaniu, trafnie opisują oddziaływanie kompleksów" [podkr. A.P.][21].
Mamy tu dokładne pomieszanie pojęć oraz poziomów ontologicznych. Pomijam dwuznaczność słów "kompleks" czy "opętanie", która spowoduje utwierdzenie sceptycznych psychologów i psychiatrów w swoich poglądach. Podobnie jak generalnie przy problemie jungowskiego Cienia, mamy tu pomieszanie poziomu psychologicznego, który wyraża słowo "kompleks" niezależnie od jego znaczenia, z poziomem grzechu czy z poziomem szatana.
Oto dogmatyzm Grüna przejęty ślepo od Junga i mający katastrofalne konsekwencje. Straszenie psychopatologią w przypadku radykalnej walki o dobro czy walki ze Złem, to klucz szantażu emocjonalno-moralnego zarówno Junga, jak i Grüna. Zamiast walki duchowej opartej na wierze, bazującej z kolei na fundamencie Tajemnicy samoobjawiającej się w Objawionym Słowie, mamy swoistą "banalizację zła" i "naturalizację demonologii", która przejawia się w zdaniu wyrażonym przez Grüna: "wiedza na temat demonów unieszkodliwia je"[22].
Anselm Grün, idąc za C.G. Jungiem, który proponuje zwykłe uświadomienie nieświadomego, upraszcza, banalizuje i "gnostycyzuje" - a nie jest to sprawa tylko języka - doświadczenie Ojców. W pewnym sensie jednak opisy doświadczeń chrześcijańskich mistyków jakby wymykają się uproszczonym systematyzacjom niemieckiego teologa zapożyczonym z systemu Junga. Doświadczenie nie pierwszy raz wymyka się konceptualizacji, która akurat w tym przypadku wydaje się przewrotnym przedefiniowaniem, kompletną zmianą kierunku, zwodniczą ideologią nakładaną na doświadczenie pełne światła.
Na poparcie swych tez Grün cytuje autorów dalekich od chrześcijańskiej ortodoksji. Cytuje R. Bly, który z kolei powołuje się na słynnego gnostyka angielskiego Williama Blake'a[23]. W duchu podobnego monodualizmu (zmieszania dobra ze złem) twierdzi, że "energie demoniczne nie są z natury złe". Jest to więc cały czas naturalizacja demonizmu i próba swoistego jego przedefiniowania, które jest jeszcze groźniejsze niż zwykła negacja. Cały czas chodzi o problem wyparcia własnej "demonicznej" strony. Największym problemem jest stłumienie Cienia nazywanego tutaj "energią demoniczną". Pojawia się w następstwie kwestia jej "terapeutycznej integracji". Nie jest problemem, że owa energia demoniczna może być osobowa i że konfrontacja z Cieniem może być formą otwarcia się na zło osobowe, a zwłaszcza "integracja Cienia", która może być formą paktu z szatanem, pseudoterapeutyczną kontrinicjacją czy formą "antyegzorcyzmu".
Przy tej okazji Grün uderza więc w ideę egzorcyzmów (występujących w Ewangelii najczęściej, częściej niż uzdrowienia, z którymi myli się egzorcyzmy, będące zresztą najstarszym faktem ewangelicznym i najbardziej pewnym) oraz w ideę "paktu z diabłem", który traktuje on wyraźnie na sposób nierzeczywisty i bajkowo-ludowy, nie wspominając o tym, iż "pakt z diabłem" jest jedną z podstawowych kategorii teologicznych, rozeznanych charyzmatycznie przez św. Augustyna (pacta cum demonibus: "Doctrina cristiana").
Synkretystyczny, pozornie uspokajający i pozornie terapeutyczny zabieg A. Grüna na dłuższą metę przyczyni się do wzrostu duchowego zagubienia. W następstwie zaś do intensyfikacji duchowego czy emocjonalnego niepokoju, który wynika nie tylko z zafałszowania prawdy, ale ukrycia jej w fałszywej demonologii. Tymczasem demon winien być pojęty jako byt realny i osobowy, przebiegle zwodniczy i złośliwy, dążący na bazie strategii krótko- i długofalowych do zniszczenia człowieka, przede wszystkim przez zamknięcie mu drogi do zbawienia. Sprzyja temu propagowanie innych, niechrześcijańskich ideologii.

Blisko buddyzmu, De Mello i New Age
Podsumujmy więc nasze nie zawsze łatwe analizy (co wynika jednak z samej natury problemu i języka analizowanych autorów). Widzimy u Anselma Grüna całkowicie nierozsądne zaufanie autorytetowi C.G. Junga (przede wszystkim jego doświadczeniu), a nawet niektórym jego uczniom, jak M.L. von Franz[24]. Serwilistyczny stosunek wobec Junga ujawnia się nawet w zwykłej formie: Jung twierdzi, Jung powiedział, Jung sądzi - bez jakiejkolwiek charakterystyki owych twierdzeń czy osądów. Najbardziej niebezpieczne jest to, że Grün, podobnie jak kompletny heretyk Eugen Drewermann (którego nieraz cytuje i również poza zarzutem nadmiernej pasji polemicznej wcale nie potępia), próbuje przedefiniować nie tylko np. patrystyczną demonologię, lecz także sceny ewangeliczne dotyczące demonologii, które stały się bazą dla doświadczenia mistycznego Starców czy teologii-demonologii Ojców Kościoła[25].
W kluczu Junga i Drewermanna cała logika myślenia Grüna idzie, choć mniej konsekwentnie niż u wyżej wymienionych (gdyż bardziej populistycznie i kompromisowo), w kierunku przedefiniowania religii na rodzaj terapii[26]. Przy czym w tle - czego znowu Grün naiwnie nie zauważa - leży "religia gnozy" kładąca nacisk na samozbawienie. Nie chodzi więc o terapię, ale o gnostycką inicjację.
Przykład naiwności Grüna w stosunku do Junga widać w sytuacji, gdzie przypisuje on Jungowi pokorę, którą daje rzekomo tak podkreślane przez Junga totalne i radykalne samopoznanie (co jest zresztą generalnie ideałem pogańskim, np. greckim). Natomiast nie widzi on, że dla Junga samopoznanie jest równocześnie samozbawieniem (co zawsze jest cechą każdej gnozy), którego koncepcja jest przeciwieństwem pokory, a nawet może być wyrazem głęboko ukrytego grzechu pychy, idolatrii i grzechu przeciwko Duchowi Świętemu, będącego "radykalną odmową zbawienia z zewnątrz" (Jan Paweł II, Encyklika o Duchu Świętym)[27].
Źródłem inspiracji Grüna jest jednak nie tylko Jung, ojciec New Age, lecz także inni przedstawiciele tego ruchu[28]. Anselm Grün to nie tylko epigon C.G. Junga, a także niekiedy innych gwiazd synkretystycznej psychologii transpersonalnej (której nurt notabene rozpoczął także Jung), takich jak K. Wilber, największy przedstawiciel "wysokiego New Age" (B. Dobroczyński) czy właśnie R. Bly, będący także jednym z luminarzy New Age, zachwalanym przez Marilyn Ferguson (czołową liderkę tego ruchu) w jej sztandarowej książce "Spisek Wodnika"[29]. Aby dokonać swoistej syntezy, Grün dopuszcza się przy tym swoistej manipulacji semantycznej rozmaitymi pojęciami źródłowymi, czyniąc to jednak bardzo powierzchownie i dowolnie. Przedefiniowanie pojęć źródłowych ma jednak sprawić wrażenie głębi, a następnie otworzyć na możliwość synkretystycznej konstrukcji.
Naiwny dogmatyzm powierzchownego synkretyzmu propagowanego nierzetelnie przez Grüna przejawia się w końcu w gloryfikacji nie tylko samego Junga, ale przede wszystkim religii gnozy czy buddyzmu (będącego pod względem strukturalnym odpowiednikiem gnozy, jak to zauważył ks. Dajczer)[30]. Grün nie mówi o tym, że Jung propaguje religię gnozy. Mówi jedynie o psychologii Junga, nie czyniąc zresztą ani razu jakichś uwag krytycznych wobec niego czy prostujących jego analizy (bazujące na gnostyckiej dogmatyce i bardzo dowolnych, arbitralnych interpretacjach chrześcijaństwa).
Nie zauważa on również w swojej naiwności, że zarówno dla Junga, Drewermanna, jak i dla ruchu transpersonalnego najważniejszą i najbardziej doskonałą religią (której chrześcijaństwo jest jedynie częściowym i bladym śladem) jest buddyzm[31]. K. Wilber, którym zachwyca się Grün, jest zdeklarowanym i praktykującym buddystą i teozofem. Mamy więc podobną zasadę jak w przypadku De Mello i zarzutów przytoczonych wobec niego przez Kongregację Nauki Wiary: propagowanie synkretyzmu wokół buddyjskiej osi przedefiniowanego bóstwa czy to bezosobowego, czy to o janusowym, dwuznacznym obliczu, będącym jakąś bliżej nieokreśloną jednością przeciwieństw.
Jak zauważa skądinąd niedogmatyczny (choć jest to też pozór) Umberto Eco, synkretyzm jest rodzajem dogmatyzmu ukrywającym sprzeczności. Rodzące się sprzeczności, a zwłaszcza pytania dotyczące różnic (które często są większe od podobieństw), np. różnicy między Bogiem a diabłem, kompleksem psychicznym a grzechem czy szatanem, można wtedy doskonale zamazać, mówiąc o przeciwieństwach, które tajemniczo i jakby automatycznie (bezosobowo) się jednoczą.
Syntezy Grüna są więc często powierzchowne i błędne metodologicznie. Są one przedwczesne, gdy chodzi o podstawy, i niefrasobliwe, gdy chodzi o skutki, a przede wszystkim grzeszą naiwnością i błędną metodologią. Jest to zarazem niedostrzeganie, że skutki tego rodzaju ideologicznego synkretyzmu czy powierzchownych "syntez" mogą - w jakiejś długofalowej strategii społecznego oddziaływania - być gorsze i bardziej niebezpieczne od pewnych doraźnych owoców i częściowych odkryć, wynikających z wielu słusznych spostrzeżeń i dobrych intencji, które także obserwujemy u Grüna.
Ten sam problem jednak jest u C.G. Junga czy A. De Mello, gdzie poszczególne informacje oraz cenne obserwacje są niewłaściwie uogólniane i dosyć chaotycznie umieszczone w ramach jakiegoś większego systemu, który poniekąd wcale z tych obserwacji nie wynika, a ich błyskotliwe przedstawianie i epatowanie nimi ma rzekomo potwierdzać cały system.
Owocem takich zabiegów Anselma Grüna OSB, które można by ukazywać wielokrotnie, jest zamęt doktrynalny, pomieszanie porządku psychologicznego z duchowym (redukcjonizm ontologiczny), co ostatecznie uderza w prawdziwie chrześcijańską wizję zbawienia (gdzie ważne jest właściwe znaczenie grzechu i demonologii). W strategii bardziej długofalowej, o której wspomniałem, jest to bezkrytyczne propagowanie jungizmu i psychologii transpersonalnej (które są podstawą tzw. wysokiego New Age), a nawet buddyzmu.
ks. Aleksander Posacki SJ

[1] Podobne myślenie występuje w teozofii H. Bławatskiej, której wpływom Jung ulegał. Według niej, jesteśmy "bogiem" i ten bóg jest źródłem dobra i zła. Zarówno Bóg jak i szatan znajduje się w nas. Por. The Irish Theological Commission, A New Age of the Spirit?, Dublin 1994.
[2] C.G. Jung, Odpowiedź Hiobowi, Warszawa 1995, s. 52, 99, 100-101.
[3] A. Grün poleca drogę Indywiduacji (Inicjacji) Junga, ignorując jej teologiczno-religijne konsekwencje, zamazując w istocie różnicę pomiędzy wymiarem duchowym a psychologicznym. Por. A. Grün, W połowie drogi, Kraków 2002, s. 49, 54-55.
[4] Por. "Fronda" 17/18, s. 91.
[5] Z. Zdybicka pisze, że Jung "religię zredukował do zjawiska psychicznego, uwarunkowanego nieświadomością", zaliczając ten fakt do "błędu antropologicznego". (Z. Zdybicka, Rozumienie człowieka a wyjaśnianie faktu religii w: A. Maryniarczyk, K. Stępień, Błąd antropologiczny, dz. cyt., s. 349).
[6] Por. M. Buber, Zaćmienie Boga, Warszawa 1994.
[7] Por. H. Jonas, Religia gnozy, Kraków 1994. Zob. też tenże, Gnostycyzm a umysłowość klasyczna, w: ZNAK, Kraków, lipiec (7) 1991, s. 11-24.
[8] Por. W. Myszor, Gnostycyzm - przegląd publikacji. "Studia Theo-logica Varsaviensia", 13 (1975), nr 1, s. 227-228; tenże, Gnoza, Religia. Encyklopedia PWN, t. 4.
[9] C.G. Jung, Wspomnienia, sny, myśli, Warszawa 1993.
[10] J. Prokopiuk, Cień demona nad Niemcami, cień demona nad światem, w: Pismo Literacko-Artystyczne 2/1989, s. 125-129.
[11] A. Grün, Jak sobie radzić ze złem, Kraków 1999, s. 83.
[12] Więcej na ten ważny temat zob. A. Posacki, Wprowadzenie do wydania polskiego, w: F.D. Goodman, Egzorcyzmy Anneliese Michel, Gdańsk 2005, s. 7-29; Na temat relacji pomiędzy psychiatrią a demonologią zob. A. Posacki, Wprowadzenie do wydania polskiego w: P. Ernetti, Pouczenia złego ducha, Kraków 2003, s. 5-31; tenże, Wprowadzenie do wydania polskiego w: M. Tosatti, Śledztwo w sprawie szatana, Kraków 2005, s. 7-26.
[13] Zob. Dokument Kongregacji Nauki Wiary (1975 r.): Wiara chrześcijańska a demonologia, w: O aniołach i szatanie. Jan Paweł II naucza, Wyd. M, Kraków 1998.
[14] C.G. Jung definiuje duchy jako "kompleksy zbiorowej nieświadomości" (C.G. Jung, Die psychologischen Grundlagen des Geisterglaubens; Gesammelte Werke, t. 8, Zürich 1967, s. 357). Pod koniec życia Jung jakby zwątpił nieco w swoją hipotezę, uważając, że hipoteza duchów inteligentnych dla wyjaśnienia tego, co nazywał kompleksami, jest bardziej prawdopodobna (Por. C.G. Jung, Collected Letters, Vol. 1, 1906-1950, Princeton University Press, 1973, s. 43).
[15] Por. C.G. Jung, Psychologiczne podstawy wiary w duchy, w: K. Jankowski (red.), Psychologia wierzeń religijnych, Warszawa 1990/1948/1928, s. 158-181. Krytykę takiej koncepcji duchów w ujęciu Junga przeprowadza wnikliwie prof. zw. dr hab. R. Stachowski. Zob. R. Stachowski, Historia współczesnej myśli psychologicznej, Warszawa 2000, s. 251-253. Zob. też problem istnienia duchów bezcielesnych w argumentacji filozoficznej: E. Stein, Byt Skończony a Byt Wieczny, dz. cyt., s. 392-421.
[16] M. Schneider, Ze źródeł pustyni. Znaczenie Ojców Pustyni dla współczesnej duchowości, Kraków 1994.
[17] A. Grün, Jak sobie radzić ze złem, dz. cyt., s. 9.
[18] Tamże, s. 13.
[19] Tamże, s. 18.
[20] Tamże, s. 15.
[21] Tamże, s. 16.
[22] Tamże, s. 47.
[23] William Blake był gnostykiem i kabalistą, piszącym m.in. pod wpływem Paracelsusa, J. Boehme czy E. Swedenborga. Zob. P. Ackroyd, Blake, Poznań 2001, s. 174n.
[24] Propaguje ona wróżbiarstwo w formie "naukowej", wykorzystując teorie Junga. Zob. M.L. von Franz, Wróżenie a zjawisko synchroniczności, Warszawa 1994. Zob. krytykę teorii synchroniczności jako próby unaukowienia wróżbiarstwa. G. Jahoda, Psychologia przesądu, Warszawa 1971, s. 9n.
[25] Psychologizowanie demonologii poprzez swoistą zmianę znaczenia scen ewangelicznych występuje też w książce A. Grüna, Rozdarcie, Warszawa 2000, s. 18n. Nieprawidłowo i redukcyjnie rozumie też temat "sobowtóra" jako jungowskiego Cienia. Na ten temat zob. A. Posacki, Egzorcyzmy, opętanie, demony, dz, cyt., s. 131-142.
[26] Por. D. Oko, Sprawa Drewermanna, czyli "Luter XX wieku", "Tygodnik Powszechny" 1992 (51), s. 6.
[27] Por. Jan Paweł II, Dominum et vivificantem, 46. Zob. też na ten temat: A. Posacki, Okultyzm, magia, demonologia, Kraków 1996, s. 65-66.
[28] O wpływie Junga na ruch New Age zob. R. Stachowski, dz. cyt., s. 253-254.
[29] Por. B. Dobroczyński, New Age, Kraków 1997; M. Ferguson The Aquarian Conspiracy, Los Angeles 1980.
[30] Na temat podstawowych różnic egzystencjalnych pomiędzy Buddą a Chrystusem zob. A. Posacki, Cuda chrześcijańskiej wiary, Kraków 2003, s. 144-152.
[31] Zob. E. Drewermann, Dalaj-Lama, Droga serca, Warszawa 1995, s. 53n. Por. też E. Drewermann, Chrześcijaństwo i przemoc, Kraków 1996.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Sob 12:29, 23 Cze 2007    Temat postu:

polecam:

Drogi otwarcia na złe duchy. Nowe terapie i praktyki edukacyjne w świetle rozeznawania duchowego.

[link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Ważne Tematy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin